W kuchni unosił się zapach kotletów, gdy rozwarły się drzwi wejściowe – do domu wróciły córki Justyny. Były u babci i powinny być szczęśliwe. Zamiast euforii na ich twarzach malowała się uraza.
„Mamo, babcia nas nie kocha!” – powiedziały chórem Ola i Zosia.
Justyna wyszła do przedpokoju, wycierając ręce w ściereczkę.
„Dlaczego tak myślicie?”
Dziewczynki wymieniły się spojrzeniami, po czym jedna zaczęła opowiadać z powściągliwością. Babcia pozwalała Krzysiowi i Asi – dzieciom cioci – biegać, skakać i jeść, co tylko chcieli. Im zaś i ich siostrze – cisza, zero cukierków, zero czekolady. Tamtych jeszcze odprowadzała na przystanek, a im po prostu zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Justyna zastygła. Wiedziała, iż jej teściowa, Halina Stanisławówna, nie była najczulszą kobietą, ale nie sądziła, iż sprawa zaszła tak daleko.
Ich relacje zawsze były neutralne: nie bliskie, ale też nie wrogie. Wszystko zmieniło się, gdy siostra męża, Grażyna, urodziła dzieci. Wtedy babcia dosłownie oślepła z miłości. Godzinami opowiadała wszystkim, jakie to mądre dzieci, jak podobne do matki.
Gdy Justyna i jej mąż, Krzysztof, doczekali się bliźniaczek, Halina Stanisławówna tylko wzruszyła ramionami:
„Od razu dwoje? No, dajcie spokój… Ja z dwójką nie dam rady.”
„I nie prosimy.” – odciął się Krzysztof.
„Lepiej byś Grażynie pomógł… Ona ma przecież maluchy w małym odstępie…”
„A u nas to nie dzieci?” – nie wytrzymała Justyna.
„Brat powinien pomagać siostrze.” – rzuciła teściowa lodowatym tonem.
Wtedy Justyna zrozumiała, iż wsparcia nie ma co oczekiwać. Na szczęście jej własna matka była w pobliżu, jeździła przez całe miasto, pomagała, jak tylko mogła.
Halina Stanisławówna zaś nie przestawała zachwycać się Krzysiem i Asią, przy każdej okazji podkreślając: „Oto jakie wnuki mam od córki!”
A o dzieciach syna… jeżeli pytała, to tylko machała ręką: „Jakoś tam…”
Z czasem zauważyli to choćby znajomi. Gdy pewnego dnia Halina Stanisławówna w przypływie złości rzuciła: „A kto wie, czy to w ogóle moje wnuczki, choć na syna zapisane…” – słowa te dotarły do Krzysztofa. Wpadł w szał. Przyjechał do matki, domagając się wyjaśnień. Ta się tłumaczyła, ale nie na długo starczyło jej pokory.
Raz za razem, odwiedzając ją, Justyna z mężem wyjeżdżali z ciężkim sercem. Ciągłe pretensje: dziewczynki hałasują, jedzą słodycze bez pozwolenia, babci źle – ciśnienie. I natychmiast porównanie z „idealnymi” wnukami.
Gdy Krzysio i Asia wyjeżdżali, babcia żegnała ich osobiście, wręczała prezenty, a Olę i Zosię wysłała przez pustkowie, gdzie wałęsały się bezpańskie psy. Sześciolatki. Same. Bez ostrzeżenia. To była ostatnia kropla.
Krzysztof zadzwonił do matki.
„Mamo, źle się czujesz?”
„Z jakiej przyczyny?”
„To po co wysłałaś dzieci same? Tam pustkowie, psy!”
„Trzeba uczyć samodzielności od małego.”
„One mają sześć lat! Dzieci Grażyny nigdy same nie puszczasz!”
„A ty co, mnie oskarżać będziesz?! To wszystko twoja żona…” – i rzuciła słuchawkę.
Minęły lata. Dziewczynki podrosły, już w szóstej klasie. Halina Stanisławówna zachorowała. Przypomniała sobie o „zapasowych” wnuczkach. Zadzwoniła do syna:
„Niech Ola i Zosia przyjadą, posprzątają. Co to za dzieci, iż babci nie pomagają.”
„A ty przypomnij sobie, dlaczego one do ciebie nie jeżdżą.” – spokojnie odpowiedział Krzysztof. „Masz ulubione wnuki – to do nich się zwróć.”
Wściekła, Halina Stanisławówna wykręciła numer do Justyny:
„Musisz! Jestem ich babcią!”
„A dawno pani tak ich nie nazywała. Ma pani córkę i „prawdziwe” wnuki. Niech pani na nich polega.”
Asia odmówiła: „Dużo lekcji, babciu.” Krzysio oświadczył: „Ja nie jestem sprzątaczką.” Halina Stanisławówna została sama, w ciszy. Dopiero teraz zrozumiała, iż miłości nie da się dzielić. Ale było już za późno.