**Awans**
Nie ma tajemnicy, iż awansów można się dorobić na różne sposoby. Jedni zapracują na nie uczciwie, inni podłożą nogę szefowi, a jeszcze inni wybiorą się z nim w delegację.
Wiadomość, iż po odejściu na emeryturę Piotra Stanisławowicza w końcu wyznaczono nowego dyrektora, i to spoza firmy, poruszyła wszystkich. Nadzieje, iż następcą zostanie pełniący obowiązki Eugeniusz Wojciechowicz, przepadły. Każdy przekazywał nowinę, dodając własne kolory: młoda kobieta, piękność, wredna bestia, kochanka tego a tego… Imienia wysokiego rangą przełożonego nie wymieniano. Jak mówią, nie wywołuj wilka z lasu…
O dziesiątej rano pracownicy zebrali się w sali konferencyjnej, by poznać nową dyrektor. Bartosz wszedł ostatni. Jak na komendę wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę.
Przed salą stała młoda kobieta z gładko zaczesanymi włosami. Garnitur leżał na niej idealnie, jak druga skóra. Smukłe nogi, szpilki, jaskrawa szminka i chłodne, nieprzeniknione spojrzenie dopełniały obrazu.
— Pańskie nazwisko? — Jej głos w ciszy sali brzmiał jak pęknięta struna.
— Bartosz Nowicki, — przedstawił się zuchwale, ale spokojnie, lekko skłaniając głowę. Można by pomyśleć, iż zaraz skłoni się w ukłonie. Ale się powstrzymał.
— Spóźnił się pan, panie Nowicki, a właśnie mówiłam, iż spóźnień nie toleruję. Tym razem wybaczymy. Proszę usiąść. — Metaliczny ton sprawił, iż niejednemu zgrzytnęły zęby.
Bartosz usiadł obok przyjaciela i kolegi, Marka.
— No co, wściekła? — szepnął.
— To mało powiedziane, — odparł cicho Marek. — Nie kobieta, a robot. I z nas takich robotów chce zrobić.
Wszyscy przedstawiali się po kolei, krótko mówiąc o swoich obowiązkach. Po uwagach i pytaniach nowej dyrektor stało się jasne, iż zna firmę od podszewki. Gdy przyszła kolej na Bartosza, nagle podziękowała wszystkim i pozwoliła wrócić do pracy.
— Oho, — zaśmiał się Marek. — Nie zazdroszczę ci.
— Daj spokój, idźmy pracować, póki nas nie wyrzucą, — odparł Bartosz.
Wychodząc, wszyscy dyskutowali, jakich zmian się spodziewać.
Przez dwa tygodnie każdy przychodził na czas, kawę pito tylko na przerwie, a papierosy palono gwałtownie i bez przyjemności. Lecz, jak wiadomo, starych nawyków nie porzuca się łatwo. niedługo wszystko wróciło do normy: spóźnienia, papierosy, częste wypady po kawę. Ale nikt nie przesadzał.
Pod koniec trzeciego tygodnia sekretarka podeszła do biurka Bartosza i oznajmiła, iż Danuta Leokadiówna wzywa go do gabinetu.
— Proszę usiąść, — wskazała krzesło. — Podoba mi się, jak pan pracuje. Skutecznie, bez zamętu. Dlaczego wciąż jest pan zwykłym pracownikiem? Miał pan zatargi z poprzednim dyrektorem?
— Nie. — Bartosz nie rozumiał, do czego zmierza.
— Kierownik pańskiego działu odchodzi za rok. Czas znaleźć następcę. — Danuta wpatrywała się w niego. Wytrzymał jej wzrok.
— Poradziłby pan sobie nie gorzej, — ciągnęła, kręcąc w palcach ołówek. — W piątek w Warszawie jest wystawa nowego sprzętu. Proszę pojechać, rozeznać się. Czekam na raport. Zaliczka i bilety w księgowości.
— Ale piątek to już jutro, — zmartwił się Bartosz.
— Wiem. Wrócicie w niedzielę. Ma pan zastrzeżenia?
Bartosz wzruszył ramionami. Nie powie przecież, iż obiecał synowi wyjść w weekend do wesołego miasteczka. Adaś czekał na to dwa tygodnie. Że żona pewnie nie uwierzy, iż jedzie na wystawę, a nie na imprezę. Ale cóż…
***
— Tato, przecież obiecałeś, — skamlał Adaś.
— Myślisz, iż mi się chce jechać? Ale praca to praca. W następny weekend na pewno pójdziemy. W niedzielę wrócę, przywiozę ci… Co adekwatnie chcesz?
— Transformera, — Adaś już się uśmiechał.
— Zgoda, — Bartosz poklepał go po głowie.
— A nie ma kogoś innego do wysłania? Dziwna ta delegacja. W weekend. — Kasia ostrożnie pakowała jego koszule.
— Chodzi o to, by więcej ludzi mogło zobaczyć wystawę bez szkody dla pracy. Nowa dyrektor pytała, czemu wciąż jestem szeregowcem. Może po tej podróży coś zaproponuje, — dodał nie bez dumy.
— Najwyższy czas. A ona ładna? — niespodziewanie spytała Kasia.
Bartosz poznał po tonie, iż żona ukrywa zazdrość.
— Kto? — Udał, iż nie rozumie.
— Twoja nowa szefowa. — Żona gwałtownie zapięła walizkę.
— Ładna i zimna jak lód. Wielu nazywa ją robotem, — odparł, myśląc, iż ta podróż rzeczywiście wygląda dziwnie, jakby szykował się na randkę: szczoteczka do zębów, koszule, maszynka.
W samolocie pasażerowie układali kurtki i torby. Bartosz odwrócił się do okna. Przypomniały mu się słowa z piosenki. Samoloty naprawdę są jak śpiące ptaki.
Zrelaksował się. Nieźle tak lecieć do Warszawy zamiast tkwić w nudnym biurze. Dawno nigdzie nie latał, a już na pewno nie sam. „Chwytaj dzień i ciesz się wolnością”, — rozkazał sobie, zamykając oczy.
— Dzień dobry, panie Nowicki. — Obok zabrzmiał znajomy, stalowy głos.
Bartosz otworzył oczy. W sąsiednim fotelu siedziała Danuta Leokadiówna.
*Ciekawe. Bała się wysłać mnie samego, czy od początku planowała lecieć razem? W co ona gra? Pewnie księgowość wie, iż ma bilety na ten sam lot. Plotki już lecą…*
— Niech się pan nie krzywi. Wygląda pan, jakby zobaczył żonę. — Kąciki jej ust drgnęły w półuśmiechu.
Bartosz nie docenił żartu. Zauważył, iż jest mniej oficjalnie ubrana i wygląda oszałamiająco. Gdy pasażerowie się rozlokowali, zamienili kilka nic nieznaczących zdań.
— W biurze mówią, iż dostała pani stanowisko nie bez wsparcia z góry, — ośmielił się zapytać.
Danuta zignorowała pytanie. Zaczęła opowiadać, jak rok temu samolot, którym leciała, omal się nie rozbił. Od tamtej pory boi się latania. *Bartosz spojrzał w oczy Danucie, uśmiechnąc się spokojnie, i powiedział: „Dziękuję, ale chyba wolę zostać zwykłym ojcem”.