Kierowca autobusu wysadził osiemdziesięcioletnią kobietę, która nie zapłaciła za bilet. Odpowiedziała mu ledwie kilkoma słowami.
Wieczorny chłód wciskał się przez każdą szczelinę starego autobusu, toczącego się powoli po mokrych, szarych ulicach Warszawy. Na zewnątrz wolno opadał śnieg, przykrywając dachy i drzewa ciężką, białą kołdrą. W środku unosił się zapach diesla i zmęczenia, charakterystyczny dla transportu publicznego. Kierowca, pan Stanisław, od lat pokonywał tę samą trasę, widząc tych samych pasażerów, czując, jak każdy dzień jest kopią poprzedniego.
Tego popołudnia autobus był niemal pusty. Dziewczyna w słuchawkach przyklejona do szyby, starszy pan w wytartym garniturze czytający gazetę, kobieta z siatkami zakupów i, przy tylnych drzwiach, babcia o siwych włosach, zgarbiona, otulona w płaszcz, który widział już lepsze czasy. Kurczowo trzymała płócienną torbę na zakupy, taką, jaką noszą tylko najstarsi.
Stanisław zauważył ją na przystanku przy targowisku, wchodziła powoli, ze spuszczonym wzrokiem. Nie miała biletu. Wiedział to od razu — znał wszystkich, którzy płacili, i tych, którzy udawali, iż nie rozumieją. Ale tym razem coś w sposobie, w jaki staruszka trzymała się poręczy, jakby autobus był jedyną rzeczą, która utrzymywała ją na nogach, zirytowało go bardziej niż zwykle.
—Proszę pani, nie ma pani biletu. Proszę wysiąść — powiedział, próbując zabrzmieć stanowczo, ale głos wyszedł ostrzejszy, niż zamierzał.
Babcia nie odpowiedziała. Tylko mocniej ścisnęła torbę i patrzyła w podłogę, jakby nie słyszała lub nie chciała zrozumieć. Stanisław poczuł ukłucie zniecierpliwienia. Miał dość ludzi, którzy myśleli, iż mogą jeździć za darmo, jakby to on miał obowiązek wozić wszystkich.
—Mówię, żeby pani wysiadła! — powtórzył, tym razem głośniej. — To nie dom starców!
W autobusie zapadła cisza. Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Mężczyzna z gazetą opuścił dziennik i zmarszczył brwi. Nikt nie odezwał się, nikt nie kiwnął palcem. Wszyscy udawali, iż to nie ich sprawa.
Babcia, powoli, zaczęła iść do drzwi. Każdy krok zdawał się ją kosztować podwójny wysiłek. Gdy stanęła na ostatnim stopniu, zatrzymała się i spojrzała na kierowcę. Jej zmęczone, ale stanowcze oczy wbiły się w oczy Stanisława.
—Raz rodziłam takich jak ty. Z miłością. A teraz choćby nie pozwalają mi usiąść — szepnęła, ledwie słyszalnie, ale z godnością, która wypełniła cały autobus.
Potem zeszła, a śnieg otulił ją natychmiast. Szła wolno, rozpływając się w wieczornej mgle.
Autobus stał nieruchomo przez kilka sekund. Stanisław czuł, iż wszyscy na niego patrzą, choć nikt nic nie powiedział. Mężczyzna z gazetą wstał pierwszy i wysiadł bez słowa. Dziewczyna poszła za nim, ocierając łzy. Jeden po drugim, pozostali pasażerowie wstawali i wychodzili, zostawiając bilety na siedzeniach, jakby to już nie miało znaczenia.
W ciągu kilku minut autobus opustoszał. Pozostał tylko Stanisław za kierownicą, z echem tych słów dźwięczącym mu w głowie. *„Rodziłam takich jak ty. Z miłością.”* Nie mógł się ruszyć przez długą chwilę. Na zewnątrz śnieg wciąż padał.
Tej nocy Stanisław nie mógł zasnąć. Przewracał się w łóżku, przypominając sobie oczy staruszki, jej zmęczony głos, wstyd, który palił go od środka. Dlaczego tak do niego przemówiła? Dlaczego ją wysadził? Co go kosztowało, by pozwolić jej usiąść, zawieźć do celu? Myślał o własnej matce, o ciotkach, o starszych kobietach, które opiekowały się nim w dzieciństwie. Tak teraz traktował cudze babcie?
Dni mijały, a niepokój nie ustępował. Za każdym razem, gdy widział starszą osobę na przystanku, czuł ukłucie w piersi. Zaczął zwracać większą uwagę, zatrzymywał się trochę wcześniej, pomagał wsiadać. Czasem dyskretnie płacił z własnej kieszeni za bilety tych, którzy nie mogli. Ale babci w starym płaszczu już nie spotkał.
Tydzień później, kończąc zmianę, Stanisław zauważył znajomą postać na przystanku przy starym targowisku: niewysoka, zgarbiona, ta sama płócienna torba. Serce podskoczyło mu w piersi. Zatrzymał autobus i wybiegł na zewnątrz.
—Babciu… — powiedział, drżącym głosem. — Wybacz mi. Tamtego dnia… zachowałem się źle. Nie miałem prawa.
Staruszka spojrzała na niego i przez chwilę Stanisław bał się, iż go odtrąci. ale ona tylko się uśmiechnęła, delikatnie, bez urazy.
—Życie, synku, wszystkich nas czegoś uczy. Ważne, żeby słuchać. A ty… wysłuchałeś.
Stanisław poczuł, jak nogi stają się jak z waty. Pomógł babci wsiąść i posadził ją na przednim siedzeniu. W drodze podał jej gorącą herbatę ze swojego termosu, jechali w milczeniu. Ciepłym, innym. Jakby autobus, po raz pierwszy od lat, stał się bezpiecznym miejscem dla nich obojga.
Od tamtego dnia Stanisław zawsze nosił w kieszeni kilka monet i dodatkowe bilety. Na wypadek, gdyby jakaś babcia, jakiś dziadek, jakieś dziecko bez pieniędzy chciało wsiąść. Czasem wystarczył uśmiech lub dobre słowo. Z czasem pasażerowie zauważyli zmianę. Atmosfera w autobusie stała się lżejsza, bardziej ludzka.
Wiosna nadeszła nagle. Śnieg stopniał, a na przystankach pojawiły się bukiety przebiśniegów, sprzedawane przez babcie w celofanie. Stanisław nauczył się je rozpoznawać, witać je po imieniu, pomagać wsiadać i wysiadać. Stał się częścią ich życia — nie tylko kierowcą, ale przyjacielem, adoptowanym wnukiem.
Lecz babci w starym płaszczu już nie zobaczył. Szukał jej na przystankach, pytał o nią. Ktoś powiedział, iż mieszkała niedaleko cmentarza, za mostem. W niedzielę, w dzień wolny, poszedł jej szukać. Chodził między grobami, czytając nazwiska, pytając opiekunów. W końcu znalazł: prosty drewniany krzyż z oprawionym zdjęciem. Te sameStanisław uklęknął i położył na grobie pęk przebiśniegów, czując, jak jej słowa – tak jak te kwiaty – wciąż kiełkują w jego sercu.