Cóż, kolejny wpis jest całkiem
podobny do dwóch poprzednich – mianowicie będzie o cmentarzach i
spotkaniach towarzyskich przy alkoholu. Rzecz zaś dzieje się w
pueblo Tarmatambo – które na blogu gościło już między innymi
przy okazji wizyty w inkaskim centrum dystrybucyjnym i w opowiastce o
piłce nożnej.
Inkaskie magazyny |
Akurat był Dzień Zaduszny – u nas czas zadumy i modlitwy za dusze czyśćcowe. W sumie tu też, wszak św. Odilion na tyle był postacią wpływową, iż modlitwy takie przyjął cały kościół katolicki, ale Zaduszki w Peru wyglądały zgoła inaczej. Odpoczywa się wtedy po dniu Wszystkich Świętych. W Peru także odwiedza się wtedy cmentarze (raczej składa się ofiary z liści koki niż zapala znicze), ale sam dzień obchodzi się zgoła inaczej. Peruwiańczycy urządzają sobie wtedy – dość stateczną i dostojną, ale jednak – fiestę. Gromadzą się tłumnie w ulicznych knajpkach i barach – oraz spożywający alkohol. Wcale nie są to duże ilości, ale dla Indian wystarczające. Myślę, że jest to pochodna prekolumbijskich wierzeń, kiedy chicha, miejscowy alkohol, używana była przy wszystkich uroczystościach religijnych. Dziś się nieco zdesakralizowała, ale przez cały czas przed wychyleniem szklaneczki (tradycyjnie były to wcale spore kubki) odlewa się – obowiązkowo na ziemię – kapkę płynu dla Pachamamy, Matki Ziemi. W każdym razie: ucztuje się.
Tarma w Dniu Wszystkich Świętych - uliczka przed cmentarzem |
Wracajmy jednak do Dnia
Zadusznego. W Tarmatambo znalazłem dwa cmentarze – jeden jeszcze
pogański, w jaskiniach ponad inkaskimi magazynami, i drugi,
kolonialny. Odwiedziłem ten drugi – wyglądał jak typowy cmentarz
iberyjski, choć mniejszy i bardzo zaniedbany.
Cmentarz kolonialny w Tarmatambo |
To ciekawe, że tu, gdzie wciąż wierzy się w duchy i ich obcowanie na Ziemi można tak zapuścić miejsca pochówku.
Trumna jako schowek |
Swoją drogą ta wiara w istoty pozazmysłowe nie przeszkadza miejscowym plądrować dawnych grobów w celu nie tylko zdobycia wyposażenia grobowego, ale i sprzedaży zachodnim kolekcjonerom całych mumii (względnie ich fragmentów).
Mumia zrabowana z grobu |
W
każdym razie był dzień zaduszny a ja wędrowałem uliczkami
opustoszałego Tarmatambo.
- Hej, przyjacielu! - zawołał mnie
ktoś po angielsku, choć z mocnym hiszpańskim akcentem.
Przystanąłem,
rozejrzałem się. Zauważyłem tylko jednego Indianina. Stał na
schodach oparty o ścianę z suszonej cegły i raczej nie nawoływał
przechodniów. adekwatnie to był całkiem wstawiony i właśnie
sikał. Kiedy skończył wsunął się do środka budynku, skąd z
półmroku rozległo się ponownie po angielsku:
- Przyjacielu,
zapraszamy!
Właściwie zwykle nie reaguję na zaczepki obcych
w obcym kraju (przy okazji, niezła książka), ale coś mnie tknęło.
I poszedłem. Okazało się, iż budynek z adobe był niewielkim
lokalnym sklepikiem (taki giees prawie że; bardzo lubię) w którym
było między innymi piwo. A wraz z nim dwa zydelki i ławka z
sękatej deski. Oraz trzech lokalnych borachitos. I pies.
Borachitos
oznacza pijaczynki – i tu nie ma aż tak pejoratywnego określenia
jak u nas, ale dobrze oddaje sytuację. W mrocznej izbie trójka
lokalsów przedłużała sobie obchody Dnia Wszystkich Świętych –
na środku, pomiędzy nimi stała butelka piwa Cristal, zwyczajnego
lagera będącego też sponsorem reprezentacji Peru w piłkę nożną.
Jednym z gospodarzy był ów sikający –
charakteryzował się brakiem niektórych zębów i niewyraźnym
wspomnieniem. Miał też długie i trudne do zapamiętania imię na M
– w mojej pamięci przekręciłem je na Melchizedek. Całkowicie
doń nie pasowało, ale oryginalnego zwyczajnie nie
zapamiętałem.
Drugim z miejscowych był Oscar. Miał bardzo
indiańską twarz a na głowie chullo, typową andyjską czapkę, u
nas znaną głównie noszenia jej przez pewnego polityka
okrzykniętego Słońcem Peru. Oscar trzymał się dużo lepiej od
Melchizedeka, miał 57 lat i był w najlepszej komitywie ze
szwędającym się po sklepie i okolicy czarnym psem.
Trzeci miał
na imię Mirko – to on mnie zawołał, jako tako znał angielski
(choć chyba gorzej niż ja hiszpański) i był chyba najdziwniejszym
mieszkańcem całego Tarmatambo.
Mirko, Oscar, Melchizedek i Autor |
Chłopaki gwałtownie zawołali
ekspedientkę – chyba niepełnoletnią – ta podała mi stakan, po
czym rozpoczęliśmy następną butelkę cristala – oczywiście po peruwiańsku.
Dlaczego powiedziałem, iż Mirko był miejscowym
dziwakiem? Cóż, prawdopodobnie był jedynym w powiecie fanem black
i death metalu. Pieszczochy, dżinsowa kamizelka z naszywkami –
musiał się wyróżniać. Oscarowi i Melchizedekowi chyba to nie
przeszkadzało, choć siedzieliśmy przy dźwiękach jego muzyki
puszczanej z komórki. I nie była to ani cumbia, ani disco andino,
tylko mroczne, niemal satanistyczne dźwięki.
- Jesteś z
Polski? - zapytał – A macie tam jakiś fajny zespół?
Metal world |
Szybko
przeszukałem pamięć. Jako stary punkowiec nie słuchałem tego
typu muzyki, ale po koromysłach przeskoczyło mi: Vader. W końcu
był znany w Japonii. No, a może to Behemot? Nieważne. Vader.
-
Wejder – powiedziałem fonetycznie.
- Wejder? - Mirko pokręcił
głową, nie znał.
- Wader – spróbowałem.
- Wader? Aaaa.
Bader! Znam! - uradowany metalowiec gwałtownie odpalił na komórce –
Bader, Bader. Dobra nuta.
Bardzo go to widać uradowało, że
mógł przed gościem z dalekiego kraju pochwalić się znajomością
tego dość niszowego zespołu. Mnie z kolei ucieszyło, iż gdzieś
w odległych Andach mieszka sobie taki Mirko, który nijak nie pasuje
do otoczenia, a zna coś z Polski.
Uliczka w Tarmatambo |
Cóż, posiedzieliśmy jeszcze chwilę, pogadaliśmy, niestety jednak chłopakom coraz bardziej plątał się język. Mimo, iż nie chcieli mnie puścić w końcu udało się grzecznie pożegnać i ruszyłem na przystanek skąd udało mi się złapać collectivo do Tarmy. A trzech Indian dalej świętowało przy piwie i dźwiękach Vadera.