Andy i death metal

adamaswtrasie.blogspot.com 1 rok temu

Cóż, kolejny wpis jest całkiem podobny do dwóch poprzednich – mianowicie będzie o cmentarzach i spotkaniach towarzyskich przy alkoholu. Rzecz zaś dzieje się w pueblo Tarmatambo – które na blogu gościło już między innymi przy okazji wizyty w inkaskim centrum dystrybucyjnym i w opowiastce o piłce nożnej.

Inkaskie magazyny

Akurat był Dzień Zaduszny – u nas czas zadumy i modlitwy za dusze czyśćcowe. W sumie tu też, wszak św. Odilion na tyle był postacią wpływową, iż modlitwy takie przyjął cały kościół katolicki, ale Zaduszki w Peru wyglądały zgoła inaczej. Odpoczywa się wtedy po dniu Wszystkich Świętych. W Peru także odwiedza się wtedy cmentarze (raczej składa się ofiary z liści koki niż zapala znicze), ale sam dzień obchodzi się zgoła inaczej. Peruwiańczycy urządzają sobie wtedy – dość stateczną i dostojną, ale jednak – fiestę. Gromadzą się tłumnie w ulicznych knajpkach i barach – oraz spożywający alkohol. Wcale nie są to duże ilości, ale dla Indian wystarczające. Myślę, że jest to pochodna prekolumbijskich wierzeń, kiedy chicha, miejscowy alkohol, używana była przy wszystkich uroczystościach religijnych. Dziś się nieco zdesakralizowała, ale przez cały czas przed wychyleniem szklaneczki (tradycyjnie były to wcale spore kubki) odlewa się – obowiązkowo na ziemię – kapkę płynu dla Pachamamy, Matki Ziemi. W każdym razie: ucztuje się.

Tarma w Dniu Wszystkich Świętych - uliczka przed cmentarzem

Wracajmy jednak do Dnia Zadusznego. W Tarmatambo znalazłem dwa cmentarze – jeden jeszcze pogański, w jaskiniach ponad inkaskimi magazynami, i drugi, kolonialny. Odwiedziłem ten drugi – wyglądał jak typowy cmentarz iberyjski, choć mniejszy i bardzo zaniedbany.

Cmentarz kolonialny w Tarmatambo

To ciekawe, że tu, gdzie wciąż wierzy się w duchy i ich obcowanie na Ziemi można tak zapuścić miejsca pochówku.

Trumna jako schowek

Swoją drogą ta wiara w istoty pozazmysłowe nie przeszkadza miejscowym plądrować dawnych grobów w celu nie tylko zdobycia wyposażenia grobowego, ale i sprzedaży zachodnim kolekcjonerom całych mumii (względnie ich fragmentów).

Mumia zrabowana z grobu

W każdym razie był dzień zaduszny a ja wędrowałem uliczkami opustoszałego Tarmatambo.
- Hej, przyjacielu! - zawołał mnie ktoś po angielsku, choć z mocnym hiszpańskim akcentem.
Przystanąłem, rozejrzałem się. Zauważyłem tylko jednego Indianina. Stał na schodach oparty o ścianę z suszonej cegły i raczej nie nawoływał przechodniów. adekwatnie to był całkiem wstawiony i właśnie sikał. Kiedy skończył wsunął się do środka budynku, skąd z półmroku rozległo się ponownie po angielsku:
- Przyjacielu, zapraszamy!
Właściwie zwykle nie reaguję na zaczepki obcych w obcym kraju (przy okazji, niezła książka), ale coś mnie tknęło. I poszedłem. Okazało się, iż budynek z adobe był niewielkim lokalnym sklepikiem (taki giees prawie że; bardzo lubię) w którym było między innymi piwo. A wraz z nim dwa zydelki i ławka z sękatej deski. Oraz trzech lokalnych borachitos. I pies.
Borachitos oznacza pijaczynki – i tu nie ma aż tak pejoratywnego określenia jak u nas, ale dobrze oddaje sytuację. W mrocznej izbie trójka lokalsów przedłużała sobie obchody Dnia Wszystkich Świętych – na środku, pomiędzy nimi stała butelka piwa Cristal, zwyczajnego lagera będącego też sponsorem reprezentacji Peru w piłkę nożną.
Jednym z gospodarzy był ów sikający – charakteryzował się brakiem niektórych zębów i niewyraźnym wspomnieniem. Miał też długie i trudne do zapamiętania imię na M – w mojej pamięci przekręciłem je na Melchizedek. Całkowicie doń nie pasowało, ale oryginalnego zwyczajnie nie zapamiętałem.
Drugim z miejscowych był Oscar. Miał bardzo indiańską twarz a na głowie chullo, typową andyjską czapkę, u nas znaną głównie noszenia jej przez pewnego polityka okrzykniętego Słońcem Peru. Oscar trzymał się dużo lepiej od Melchizedeka, miał 57 lat i był w najlepszej komitywie ze szwędającym się po sklepie i okolicy czarnym psem.
Trzeci miał na imię Mirko – to on mnie zawołał, jako tako znał angielski (choć chyba gorzej niż ja hiszpański) i był chyba najdziwniejszym mieszkańcem całego Tarmatambo.

Mirko, Oscar, Melchizedek i Autor

Chłopaki gwałtownie zawołali ekspedientkę – chyba niepełnoletnią – ta podała mi stakan, po czym rozpoczęliśmy następną butelkę cristala – oczywiście po peruwiańsku.
Dlaczego powiedziałem, iż Mirko był miejscowym dziwakiem? Cóż, prawdopodobnie był jedynym w powiecie fanem black i death metalu. Pieszczochy, dżinsowa kamizelka z naszywkami – musiał się wyróżniać. Oscarowi i Melchizedekowi chyba to nie przeszkadzało, choć siedzieliśmy przy dźwiękach jego muzyki puszczanej z komórki. I nie była to ani cumbia, ani disco andino, tylko mroczne, niemal satanistyczne dźwięki.
- Jesteś z Polski? - zapytał – A macie tam jakiś fajny zespół?

Metal world

Szybko przeszukałem pamięć. Jako stary punkowiec nie słuchałem tego typu muzyki, ale po koromysłach przeskoczyło mi: Vader. W końcu był znany w Japonii. No, a może to Behemot? Nieważne. Vader.
- Wejder – powiedziałem fonetycznie.
- Wejder? - Mirko pokręcił głową, nie znał.
- Wader – spróbowałem.
- Wader? Aaaa. Bader! Znam! - uradowany metalowiec gwałtownie odpalił na komórce – Bader, Bader. Dobra nuta.
Bardzo go to widać uradowało, że mógł przed gościem z dalekiego kraju pochwalić się znajomością tego dość niszowego zespołu. Mnie z kolei ucieszyło, iż gdzieś w odległych Andach mieszka sobie taki Mirko, który nijak nie pasuje do otoczenia, a zna coś z Polski.

Uliczka w Tarmatambo

Cóż, posiedzieliśmy jeszcze chwilę, pogadaliśmy, niestety jednak chłopakom coraz bardziej plątał się język. Mimo, iż nie chcieli mnie puścić w końcu udało się grzecznie pożegnać i ruszyłem na przystanek skąd udało mi się złapać collectivo do Tarmy. A trzech Indian dalej świętowało przy piwie i dźwiękach Vadera.


Historia tu opisywana wydarzyła się niemal rok temu. Teraz zaś Autor znowu jest w Ameryce Łacińskiej, ale naprawdę nie wie, jak będzie celebrował Dzień Zaduszny.
Idź do oryginalnego materiału