W relacji księdza de Carvajala z wyprawy Francisco de
Orellany (tej oryginalnej, nie tej blogowej oczywiście) znajdują
się wzmianki jakoby w tamtym czasie brzegi Amazonki pokrywała gęsta
sieć osad, a konkwistadorzy co i rusz spotykali różne plemiona, w
tym i wojownicze niewiasty, od miana których rzeka w końcu nazwę
swą przyjęła. Pierwszą europejską była bowiem Rio Orellana.
Port nad Amazonką wieczorem
I
przez kilkaset lat wszyscy uczeni (poza może działającym na przełomie XIX i XX wieku odkrywcy o nazwisku Fawcett) twierdzili, iż są to opowieści z
mchu i paproci, ot, rojenia głów próżniaczych. Badacze Amazonii –
ci już całkiem naukowi – natrafiali tu tylko na tak zwane Ludy
Pierwotne, nieskażone cywilizacją (Fawcett wyruszył na poszukiwanie ukrytej cywilizacji i słuch po nim zaginął; potem zaginął też po ekspedycji ratunkowej - i wyprawie szukającej owej). Michał de Montaigne, renesansowy filozof, ukuł choćby koncepcję
Szlachetnego Dzikusa (Noble Savage), który żyjąc w owym stanie pierwotnym,
naturalnym, jest czysty, nieskażony złem – Złem – tego coraz
bardziej uprzemysławiającego się właśnie Świata. Ta koncepcja
nadal pokutuje, zwłaszcza w środowiskach negujących cywilizacyjną
rolę kolonizacji Świata przez Europę (nie całego, oczywiście –
były regiony o wysokiej cywilizacji, a kiedy już Europa przyniosła
industrializację gwałtownie zasypały powstałą przepaść
technologiczną). Jest ona błędna o tyle, iż spotykane przez
Europejczyków ludy faktycznie w porównaniu z Białymi były
zacofane. Pomijam tu inne wartości kulturowe, miłość do krwawych
ofiar, ludożerstwo – bo to nieistotne. Natomiast dmuchawka i łuk
zamiast muszkietu, tu jest różnica. Okej, w dżungli dmuchawka
lepiej zabija niż karabin, bo ciszej, ale ilościowo Calatos
nie
mają szans. I w Amazonii tych właśnie Dzikich było jak na
lekarstwo. Żadnych ludnych wiosek, niczego takiego.
Amazonia
Dopiero
badania w drugiej połowie XX wieku przyniosły sensację, i nie było to odnalezienie pozostałości wyprawy Fawcetta –
faktycznie, przed przybyciem Europejczyków w Amazonii istniała
zaginiona cywilizacja, a sama dżungla była zasiedlona dużo
gęściej, liczbę ludności oszacowano na miliony, nie dziesiątki
tysięcy. Ta Amazońska Atlantyda – jak ją nazwały media i ja –
nie zapadła się jednak pod wodę. Prawdopodobnie odpowiadały za to
choroby płuc (nie, nie kowidowe), jakie przynieśli Hiszpanie. Na
takie choróbska Indianie byli średnio odporni – za to spożywając
w ogromnych ilościach zawierający cyjanek maniok nie mają
praktycznie pasożytów w jelitach. Coś za coś. Okazało się
też, iż owa cywilizacja była już neolityczna – znaczy rolnicza.
Było to rolnictwo na miarę dżunglowych warunków, ale zawsze. Po
upadku cywilizacji – jak twierdzą naukowcy – pozostali przy
życiu mieszkańcy przerzucili się na tryb myśliwsko-zbieracki. A
zbierać było co – w puszczy występuje bardzo wiele jadalnych
roślin, aż za wiele. Pojawiły się koncepcje, iż takie ich
zagęszczenie to pozostałość po dawnych uprawach. Cóż, te
współczesne dżunglowe agrykultury przez cały czas wyglądają jak fragment
dżungli. Taka dżungla uprawna.
Dżungla uprawna
Kolejne odkrycia pokazały jednak, iż ci prekolumbijscy mieszkańcy puszczy tropikalnej mogli
być naprawdę sprawnymi agronomami. Tak zaawansowanymi, iż aż
zainteresowali się nimi Teoretycy Starożytnej Astronautyki. Oto
bowiem na wielką skalę zrobili coś, co w książkach s-f czasem
nazywa się terraformowaniem. W niegościnnej dżungli stworzyli
sobie doskonałe warunki do uprawy, tak dobre, iż jeszcze dziś te
zmienione miejsca są wykorzystywane pod pola manioku i
kukurydzy.
Dym: ślady deforestacji - współczesnej metody preparowania pól uprawnych
Oryginalnie gleba w dżungli jest bowiem niezbyt
urodzajna. Tak, wiem, wszystko tu rośnie jak oszalałe, ale jest to
związane z wysoką temperaturą, obfitością wody i dostępnością
nutrientów (czyli związków mineralnych – dostarczają ich
regularne wylewy rzek oraz, trzymajcie się krzeseł, pasaty
zwiewające je znad Sahary; na Saharze kwitło kiedyś życie, a dziś
jego szczątki karmią Amazonię). Obieg materii jest przez to tak
szybki (wszystko gnije w moment), iż warstwa gleby nie jest w stanie
porządnie się wykształcić. Czerwone gleby laterytowe uprawiane
chociażby po deforestacji (czyli wypaleniu lasu najczęściej) po
kilku sezonach stają się niemal jałowe. Z racji koloru zwane są
one czerwoną ziemią, terra rosa.
Uboga czerwona gleba laterytowa w jednym z amazońskich portów
Gdzieniegdzie, nieraz na
wielkich areałach, na terasach położonych powyżej obszarów
zalewowych, spotkać można inną glebę – terra preta (czyli żyzna
ziemia dosłownie). Po drobiazgowych badaniach okazało się, iż nie
jest to formacja naturalna, a antropogeniczna – miejscowi (albo
Starożytni Kosmici) umieszczali w gruncie tony węgla drzewnego,
kawałki skorup i inne takie, co spowodowało, iż powstałą gleba o
odpowiedniej strukturze, gromadząca wodę i nutrienty – słowem
nadająca się do uprawy (i to choćby dziś, po kilkuset latach). Jak
to zrobili? No pewnie dzięki drewnianych i kamiennych motyk –
ale sam pomysł to jeden z najwspanialszych zabiegów
argotechnicznych w historii. Zbudowali na tym całą cywilizację,
która miała czas zajmować się tak skomplikowaną sztuką jak
petroglify nad Rio Negro.
Petroglify z Amazonii
A przynajmniej tak myślę, iż to oni,
nie mam ku temu bowiem żadnych dowodów (tak, jak i nie da się
wydatować owych alternatywnej urody dzieł sztuki). Nie ma też
dowodów na wizytę Starożytnych Kosmitów w Amazonii (zaraz się
odezwą Teoretycy, iż przecież jest plemię, które przebiera się w
stroje wyglądające jak skafandry kosmiczne i twierdzące, że
przybyło z gwiazd; nazwy nie pomnę, zresztą nie spotkałem osobiście). Są
jednak poszlaki wskazujące na prekolumbijskie kontakty ze Starym
Światem. Bardzo nieostre, ale są – w delcie Amazonki znaleziono
rysunki przypominające te z północnej Afryki (na Wyspach
Kanaryjskich także są znaki, charakteryzowane jako pismo
libijskie). Według jednej z koncepcji to bowiem przodkowie
Berberów
– o jasnych oczach i rudych włosach – wespół z mieszkańcami
Balearów i semickimi Kartagińczykami dotarli do Ameryki Południowej
(technologia była, dowiódł tego doświadczalnie Thor Heyerdal).
Przybysze mieli zapuścić się Amazonką w interior (nie od razu,
Fenicjanie opływali Afrykę przez trzy lata) i dotrzeć aż do
Andów, gdzie stworzyli znaną z nietypowych sarkofagów i mumii kulturę Chachapoyas
(kolejny cel odwiedzin w Peru). Podobno Hiszpanie w tym regionie
dzisiejszego Peru spotkali Indian o rudych i kręconych włosach.
Rzeczywiście, do dziś potomkowie Chachapoyas miewają takie włosy
i jasne oczy – ale może to być efekt wizyty konkwistadorów, w
części przecież potomków jasnookich i bladolicych
Wizygotów. Będąc w Mazan w szkole pośród śniadych twarzy
indiańskich uczniów (tylko tacy uczęszczali tu do szkoły) mignęła
mi w którejś z klas dziewczynka, której zdjęcie spokojnie mogłoby
trafić na peruwiańską okładkę opowieści o Pippi Langstrumpf
(Fizia Pończoszanka inaczej) – dzieciak włosy miał nie tyle
rude, co czerwono-miedziane. I bledszą cerę. Dziewczynka szybko
zniknęła mi z oczu, a przecież nie będę jej gonił. Zwróciłem
tylko uwagę naszemu cicerone, Pawłowi. - Pewnie jakaś
przyjezdna – wzruszył ramionami.
Szkoła w Mazan
Fakt, do Iquitos z sadyb
Chachapoyas jest kawałek drogi – i to nie lądowej.