Zimą w dniach 11-12 lutego 1945 roku miała miejsce niezwykła akcja przeprowadzona przez ratowników TOPR. Toprowcy pod kierwonictwem Zbigniewa Korosadowicza ewakuowali rannych partyzantów.
W trudnych zimowych waruknach zostali przetransportowani z prowizorycznego "szpitalika partyzanckiego" na stokach pn. Brestowej do Doliny Chochołowskiej i dalej do Zakopanego. Cała akcja zostałą przeprowadzona pod nosem niemieckich żołnierzy. Dla upamiętnienia tej trudnej wyprawy ratunkowej, co roku polscy ratownicy spotkają się z ratownikami ze Słowacji na Grzesiu.
Ponizej tekst przybliżający całą akcję, napisany przez kierownika wyprawy Zbigniewa Korosadowicza.
Wczesnym rankiem 14 lutego 1945 r. z wyzwolonego przed kilkunastu dniami Zakopanego wyruszyła w okupowany przez faszystów rejon słowackich Tatr Zachodnich 14-osobowa wyprawa Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Celem wyprawy było udzielenie pomocy rannym partyzantom słowackim, ukrytym w pełniącym funkcję lazaretu myśliwskim szałasie, w lesie ponad polaną Zwierówka. Na polanie tej stacjonował silny, doskonale uzbrojony oddział niemiecki.
Ranni nie znaleźli się tam przypadkowo. Aby poznać cały tragizm ich położenia i okoliczności, w jakich doszło do utworzenia prowizorycznego szpitala partyzanckiego w tak niedogodnych warunkach, należy cofnąć się do dni, w których naród słowacki przeżywał jedno z najbardziej bohaterskich w swych dziejach wydarzeń — powstanie przeciwko faszystowskiemu reżimowi.
Rozkaz rozpoczęcia działań wojskowych przeciw okupantowi padł 29 sierpnia 1944 r. Następnego dnia „Wolne radio słowackie” w Bańskiej Bystrzycy — politycznymi
wojskowym centrum powstańczym — doniosło ludowi w kraju i całemu światu o wybuchu Słowackiego Powstania Narodowego. W szeregach powstańczej armii stanęło ok.
60 tys. osób. Dołączyły do niej oddziały partyzanckie, których stan liczebny wynosił pod koniec powstania 20 tys.ludzi.
Dramatyczna walka narodu słowackiego z posiadającymi przewagę militarną wojskami hitlerowskimi ciągnęła się przez osiem tygodni. 27 października 1944 r. padła powstańcza stolica Bańska Bystrzyca, a walki zbrojne przeniosły się w góry, gdzie wycofali się powstańcy. Zorganizowana dotąd i regularna działalność wojskowa przekształciła się wyłącznie w partyzantkę. W szeregach partyzanckich oddziałów znalazło się blisko 15 tys. ludzi, którzy w niezwykle ciężkich warunkach zimy 1944/45 r. to.czyli walkę z nieprzyjacielem.
W listopadzie 1944 r. kilka oddziałów partyzanckich ulokowało się w Tatrach Zachodnich. Z początkiem grudnia z Niżnich Tatr dotarła na Zwierówkę brygada partyzancka Piotra Wieliczki i kilka innych oddziałów — łącznie zebrało się wówczas w tym rejonie słowackich Tatr Zachodnich ok. 1200 partyzantów. Tak duże zgrupowanie stanowiło poważne zagrożenie dla Niemców, którzy zdecydowali się na atak.
8 grudnia 1944 r. doskonale uzbrojone oddziały faszystowskie przybyły na Zwierówkę od strony Orawic i nieoczekiwanie otoczyły z bliska stanowiska partyzantów, którzy wprawdzie spodziewali się napaści, ale z doliny od strony Zuberca. Po wielogodzinnej walce partyzanci zdecydowali się na odwrót z Doliny Zuberskiej. Niektóre ich brygady przeszły na stronę polską. Uczyniła tak m.in. grupa Potiomkina, czyli radziecka brygada partyzancka im N. Szczorsa dowodzona przez kpt. Władimira Macniewa ps.„Potiomkin”. Brygada ta, w której znajdowali się również Polacy i Słowacy, opanowała 29 I 1945 r. Zakopane, opuszczone przez wojska niemieckie ustępujące pod naciskiem I Armii Gwardyjskiej IV Frontu Ukraińskiego.
Wycofujące się z Doliny Zuberskiej po ataku hitlerowców oddziały partyzanckie, na rozkaz dowódcy brygady Piotra Wieliczki, pozostawiły w myśliwskim szałasie na północnych stokach Brestowej czterech ciężko rannych, niezdolnych do dalszego marszu partyzantów. Byli to trzej Rosjanie: Maksim Olejnikow, Tichon Sedjakow i Dymitr
Borody oraz Polak — Jan Repiszczak. Opiekę nad rannymi pełnił radziecki lekarz partyzancki Juraj Bernard (ps. „Bernat”), któremu pomagały dwie sanitariuszki słowackie, o ochronę stanowiło dwóch partyzantów.
Szałas, w którym ukryto rannych, znajdował się w gęstym lesie ok. 300 m ponad polaną Zwierówka, usytuowany w górnej części Doliny Zuberskiej, u zbiegu Dolin Latanej i Rohackiej. Na polanie tej Niemcy, po opanowaniu terenu, ulokowali silny oddział strzelców bawarskich, znakomicie uzbrojony i posiadający zaplecze w okolicznych wsiach: Zuberec, Habówka i Huty.
Ranni i ich opiekunowie znaleźli się w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Ich kryjówka leżała poza zasięgiem działania partyzantki, a penetrujące lasy patrole niemieckie zapuszczały się głęboko w Doliny Rohacką i Łataną zbocza okolicznych szczytów. Jedynie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności trzeba przypisać, iż nie natrafiły na partyzancki szpitalik.
Niebezpieczeństwo ze strony wroga nie było jedynym, jakie zagrażało partyzantom. Prymitywny szałas, w którym się schronili, nie gwarantował przeżycia ostrej tatrzańskiej zimy. Przez szpary w ścianach wiał mroźny wiatr; resztki mchu, którym kiedyś szpary te były uszczelnione, wyciągali ranni na skręcanie papierosów. Zdobycie wody z sączącego się opodal źródełka wymagało żmudnego rąbania lodu. Do opatrywania ran i groźnych odmrożeń potrzebny był wrzątek, ale palenie ogniska, rąbanie drzewa na opal tak jak i niebaczna głośna rozmowa, mogły sprowadzić znajdujących się w sąsiedztwie Niemców.
Opiekujący się rannymi lekarz nie posiadał żadnych innych leków prócz szczypty nadmanganianu potasu do dezynfekcji ropiejących ran. Amputacji odmrożonych, niedających się już uratować palców u nóg rannych dokonywał on dzięki zwykłego kozika i piłki ciesielskiej przy świetle płonących szczap drewnianych. Zaburzenia żołądkowe i wynikłą nich dezynterię leczono utartą na proszek korą drzewną, którą Bernard podawał chorym, pozorując posiadanie prawdziwego leku.
Otrzymany w chwili rozstania z macierzystym oddziałem prowiant, który miał wystarczyć na kilka dni, gwałtownie się wyczerpał — mieszkańcom szałasu zagroził głód. Wyprawa po żywność, do którejś z pobliskich wsi mogła zakończyć się zdemaskowaniem kryjówki przez Niemców. Sytuacja polepszyła się nieco, gdy w odległości kilku dziesięciu metrów od szałasu znaleziono zabłąkanego, porzuconego przez oddziały partyzanckie, starego kościstego konia.
W takich warunkach ranni partyzanci oczekiwali pomocy ponad dwa miesiące.
W pierwszych dniach lutego 1945 r., za pośrednictwem przedzierających się przez linię frontu patroli partyzanckich, dotarły do szałasu wieści o zajęciu przez wojska radzieckie terenów położonych na północ od Tatr. Bernard postanowił iść po pomoc do Zakopanego, spodziewając się, iż ta najbliższa przygraniczna miejscowość została już oswobodzona przez radziecką armię.
Poszedł bez żywności, mapy czy kompasu, bez należytego odzienia, w łachmanach starego kożucha, bez rękawic, w kapciach uszytych z końskiej skóry. Przez piersi przewieszony miał pistolet maszynowy, gotów do strzału w razie natknięcia się na patrol niemiecki.
Szedł do Zakopanego przeszło dwie doby: w tej makabrycznej wędrówce otrzymywała go tylko myśl, iż jeżeli nie sprowadzi pomocy, pozostawieni w szałasie ranni muszą zginąć.
Już u kresu sil dotarł do Zakopanego ówczesnych jego władz, które sprawowały urząd od kilkunastu dni. Te z kolei powiadomiły członków Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (obecna nazwa Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe), jako jedynych ludzi, którzy byli w stanie ocalić od śmierci uwięzionych w górach rannych partyzantów.
W księdze wypraw ratunkowych TOPR — kronice wszystkich wypadków górskich, w których interweniowano Pogotowie — widnieje suchy, lakoniczny opis przebiegu wyprawy, zapisany ręką jej kierownika:
...Nazajutrz, tj. w dn. 11 I 1945., o godz. 5. Pogotowie stawiło się we wskazanym miejscu w składzie: kierownik, Marusarz Stanisław, Wawrytko Jakub, Wawrytko Wojciech, Wawrytko Stanisław, Orlewicz Marian, Faden Józef, Szeligiewicz Marian, Byrcyn Stanisław, Ceberniak Jan, Majerczyk Stanisław, Gąsienica Tomkowy Jan, Zarycki Szymon i Gąsienica Władysław. Razem 14 ludzi. Wraz z lekarzem partyzanckim Juraiem Bernatem, który miał służyć za przewodnika, udaliśmy się sankami do Doliny Chochołowskiej.
Po dotarciu na Polanę Chochołowską — tu spotkaliśmy pierwsze oddziały partyzanckie — dalszą drogę odbyliśmy na nartach, lub pieszo. Ponad Litworowym Żlebem podążyliśmy ku grani Długiego Upłazu, który przekroczywszy w Łuczniańskie Przełączce zeszliśmy do Doliny Łatanej. Jej dnem, o później zboczami Szyndlowca w poprzek ujścia Doliny Rohackiej i dalej zboczami leśnymi, postępując wydeptaną przez patrole partyzanckie ścieżyną, wśród bardzo ciężkich warunków terenowych osiągnęliśmy już nocą maleńką chatkę myśliwską, w której znajdowali się ranni partyzanci.
Chatka to znajdowała się na zboczach Przedniego Salatynu, na zachód od Zwierówki, paręset metrów ponad dnem doliny. Jak się okazało, już poza linią placówek niemieckich. W chatce znaleźliśmy 4 rannych żołnierzy partyzanckich, ponadto dwie partyzantki oraz trzech zdrowych partyzantów. Po dotarciu na rzeczone miejsce zorientowaliśmy się, iż znajdujemy się w bardzo ciężkiej sytuacji, iż przetransportowanie rannych, bez spotkania się z przebywającymi w dolinie Niemcami, będzie przedsięwzięciem niezwykle ciężkim. Droga, którą ekspedycja dotarła na miejsce, była nie do przebycia i powrotem, zważywszy konieczność ciągnięcia rannych na toboganach.
Wobec tego po naradzie z Juraiem, powziołem inny plan. Z chatki — z której wyruszono około godz. 3 nad ranem — spuściliśmy się wprost ku dnu doliny, po czym tuż ponad nim przemykając się w odległości około 150 (stu pięćdziesięciu) metrów od placówek niemieckich podążono ku wylotowi Doliny Łatanej. Następnie Doliną Łataną na Łuczniańską Przelączkę i do Chochołowskiej.
Przetransportowanie toboganów z rannymi w tych warunkach było istotnie przedsięwzięciem niezwykle ciężkimi i niebezpiecznym. Wszyscy ratownicy dali z siebie maksimum sil i energii — cała ekspedycja obfitowała w niezwykle dramatyczne momenty, była ogromnie ciężka i wyczerpująca. Było to niewątpliwie najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczna wyprawa, jakiej kiedykolwiek Pogotowie dokonało. Do Doliny Chochołowskiej przybyliśmy w dniu 12 II 1945. o godz. 4 po południu. Stąd już sankami do Zakopanego.
Naczelnik Służby Ratunkowej
Z. Korosadowicz
Kronikarski opis wyprawy nie mówi o wszystkich trudnościach, które musieli pokonać jej uczestnicy, nie oddaje też w pełni niebezpieczeństwo, jakie im groziło.
Członkowie Pogotowia podjeli akcję nie posiadając ani odpowiedniego ekwipunku osobistego, ani sprzętu ratunkowego, który zaginął w latach wojny. Brakowało im równieżnież żywności. Pomoc władz miejskich z konieczności ograniczyło się do przydzielenia ratownikom po pół bochenka chleba no głowę — drugie pół bochenka każdy z nich otrzymał po zakończeniu akcji.
Źle wyposażona wyprawa nie gwarantowała bezpieczeństwa uczestnikom — bardziej jeszcze ryzykowali udając się poza linię frontu, w rejon patrolowany przez silne jednostki niemieckie i to wówczas, gdy sami dopiero od kilkunastu dni cieszyli się dawno oczekiwaną wolnością.
Przedarcie się przez linie frontu było szczególnie utrudnione w drodze powrotnej, podczas transportu rannych. Warunki terenowe szlaku, którym wyprawa dotarła do kryjówki partyzantów były nie do pokonania z toboganami. W tej sytuacji kierownik akcji, posiadający z racji swojej pracy zawodowej doskonałą znajomość terenu, powziął trochę desperacki plan powrotu inną drogą, możliwa do przebycia, ale przebiegającą w bezpośrednim sąsiedztwie placówek niemieckich. Plan udał się: Niemcy albo nie zauważyli przemykającej się granicą wysokopiennego lasu i młodnika drużyny ratowniczej z rannymi — co nie jest zbyt prawdopodobne — albo uważali, ze jest to tzw.: szpica", za którą podąża większy iddział sił niepszyjacielskich i — zgodnie z założeniami taktyki wojennej — przepuścili ją, aby nie spłoszyć postępującego za nią oddziału.
Kolejnym problemem było osiągnięcie grani w Luczniańskiej Przełączce. Tobogany z rannymi trzeba było wyciągać metr po metrze na linach, zaczepionych o koły drewniane, wbite powyżej w skorupę zlodowaciałego zbocza przełęczy.
Wyprawa TOPR po rannych została uwieńczona pożądanym skutkiem. A ratunek przyszedł dosłownie w ostatniej chwili. Szałas spalili Niemcy nazajutrz po opuszczeniu go przez partyzantów.
Gdy w kilkanaście lat później ratownicy GOPR, uczestnicy akcji, pokazywali szlak powrotu wyprawy przedstawicielom władz politycznych państwowych, nie mogli oni uwierzyć, iż Pogotowie zdobyło się na taki brawurowy wyczyn — niemieckie stanowiska bojowe, wyposażone w ciężkie karabiny maszynowe, były widoczne w odległości ok. 100–150 metrów od trasy, którą zmierzali ratownicy z rannymi.
Dzieje tej nietypowej wyprawy zostały później (w 1955 r.) przedstawione w filmie reżyserii A. Munka "Błękitny krzyż". Opisano ją również w wielu artykułach prasowych i publikacjach książkowych.
Źródło:
Zbigniew Korosadowicz
POLANA CHOCHOŁOWSKA
IZBA PAMIĘCI WYPRAWY RATUNKOWEJ TOPR 11-12 LUTEGO 1945 R.
Zakład Wydawniczo-Propagandowy PTTK Warszawa-Kraków 1980