Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zaroślach dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno swego ambulatorium, a serce we mnie nie na miejscu, jakby w imadło je wzięto i powoli ściskano.

newsempire24.com 2 dni temu

Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zakątku dzieje się gorzka krzywda. Patrzę przez okno mojego ośrodka zdrowia, a we mnie serce nie na miejscu, jakby w imadło je wzięto i powoli ściskano.

Cała nasza wieś zdawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci poukrywały się, choćby niesforny kogut wujka Kazia zamilkł. Wszyscy patrzyli w jeden punkt na dom Wandy Ignacowej, naszej babci Wandy.

A pod jej furtką stało auto, miejskie, obce. Lśniło jak świeża rana na ciele naszej wsi.

Wywoził ją Marek, syn jedyny, swoją matkę. Do domu spokojnej starości.

Przyjechał trzy dni wcześniej, tak samo wypolerowany, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Do mnie wszedł najpierw, niby po radę, a w rzeczywistości po usprawiedliwienie.

Wandziu Stanisławo, przecież sama widzisz mówił, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mamie potrzebna jest opieka. Fachowa. A ja? Praca, całe dni w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie jej lepiej. Lekarze, troska

Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z zadbanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się rąbka Wandy, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi rękami sięgał po pierogi, które piekła, nie żałując ostatniej kropli oleju. A teraz tymi rękami podpisywał jej wyrok.

Marku mówię cicho, a głos mi drży, jakby nie mój. Dom spokojnej starości to nie dom. To państwowy przybytek. Ściany tam obce.

Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby sam siebie przekonywał. A tu co? Ty jedna na całą wieś. A jak w nocy coś się stanie?

A ja w myślach:

*Tu, Marku, ściany są rodzinne, które leczą. Tu furtka skrzypi tak, jak skrzypiała przez czterdzieści lat. Tu jabłoń pod oknem, którą sadził twój ojciec. Czy to nie lekarstwo?*

Ale na głos nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko sobie postanowił? Odszedł, a ja poszłam do Wandy.

Siedziała na swojej starej ławce przy ganku, wyprostowana jak struna, tylko ręce na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Oczy suche, patrzyły w dal, na rzeczkę.

Zobaczyła mnie, spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło tak, jakby nie uśmiech, ale ocet przełknęła.

Otóż, Stanisławo mówi cicho, jak szelest jesiennych liści. Przyjechał syn Zabiera.

Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje lodowata, szorstka. Ileż te ręce w życiu przetworzyły I grządki pielęgnowały, i bieliznę w balii prały, i Marka swojego obejmowały, tuliły.

Może jeszcze z nim porozmawiać, Wandziu? szepczę.

Pokręciła głową.

Nie trzeba. Postanowił. Tak mu lżej. On nie ze zła, Stanisławo. On z tego swojego miejskiego kochania tak czyni. Myśli, iż dobra mi życzy.

I od tej jej cichej mądrości dusza mi w pięty poszła. Nie krzyczała, nie szarpała się, nie przeklinała. Przyjęła, jak przyjmowała całe życie i suszę, i deszcze, i stratę męża, i teraz to.

Wieczorem przed odjazdem znów do niej zajrzałam. Już węzełek spakowała.

Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowy szal, który jej na urodziny podarowałam, i mała miedziana ikonka. Całe życie w jednym płóciennym zawiniątku.

Dom był posprzątany, podłoga wymyta. Pachniało macierzanką i jakoś dziwnie zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodeczek z resztkami konfitur.

Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.

Siedziałyśmy w milczeniu. Cykał stary zegar na ścianie raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie chwile jej życia w tym domu.

I w tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą rysą na suficie, z każdą deską, z zapachem pelargonii na parapecie.

Potem wstała, podeszła do komody, wyjęła zwitek białego płótna. Podała mi.

Weź, Stanisławo. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.

Rozwinęłam. A po białym tle modre chabry i czerwone maki. A po brzegach haft tak misterny. Dech mi zaparło.

Wandziu, no co ty Po co? Zabierz Nie dręcz duszy ani sobie, ani mnie. Niech on tu na ciebie czeka. On się doczeka. I my się doczekamy.

Spojrzała tylko na mnie swoimi wyblakłymi oczami, w których stała taka ogromna tęsknota, iż zrozumiałam nie wierzy.

I nadszedł ten dzień. Marek krzątał się, układał w bagażniku jej węzełek. Wanda wyszła na ganek w swojej najlepszej sukni, w tym samym puchowym szalu. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy rogami fartuchów.

Obejrzała wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: *Za co?* I prośbę: *Nie zapomnijcie*.

Wsiadła do samochodu. Dumnie, prosto. choćby się nie obejrzała. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło chmurę pyłu, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.

I po policzku spłynęła jedna jedyna łza. Auto zniknęło za zakrętem, a my jeszcze długo staliśmy i patrzyliśmy na ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na pogorzelisku. Serce Zakątka tamtego dnia stanęło.

Minęła jesień, za nią zima przemknęła zamiecią. Dom Wandy stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt nie śpieszył ich odgarnąć. Wieś jakby osierociała. Bywało, przechodzę obok, i zdaje się zaraz zaskrzypi furtka, wyjdzie Wanda, poprawi szal i powie: *Dzień dobry, Stanisławo*. Ale furtka milczała.

Kilka razy dzwonił Marek. Mówił przyciszonym głosem, iż mama się przyzwyczaja, iż opieka dobra.

Idź do oryginalnego materiału