Jagodo, kochanie, w sobotę masz wolne? głos teściowej w słuchawce brzmiał przyjaźnie, z tą charakterystyczną nutą, którą od trzech lat potrafiłem od razu rozpoznać. Trzeba już przenieść słoiki z przetworami do piwnicy, bo na werandzie nie ma miejsca, a na strychu bałagan, którego nie dam rady posprzątać sam.
Oczywiście, Halino Kowalska, przyjadę rano! powiedziałam, przyciskając telefon do ucha i jednocześnie mieszając zupę na kuchence. Zabiorę ze sobą Kostka?
Nie, Projekt go pochłania, wiesz o tym. Niech zostanie w domu i popracuje w ciszy.
Umówiliśmy się, iż wsiądę do dziewięciogodzinnego autokaru. Naciśnęłam przycisk wyciszenia i wróciłam do gotowania, nucąc pod nosem wpadającą w ucho melodię z reklamy. Na zewnątrz słabno świeciło słońce, a na parapecie drżał nieśmiały fikus, którego nie miałam odwagi wyrzucić.
…W sobotnie poranki wcisnęłam się w przepełniony autobus regionalny, pachnący benzyną i czyimiś pierogami. Zająłam miejsce przy oknie, przylegając czołem do zimnego szkła. Za miastem rozciągały się pola przetykane lasami, i zdrzemnęłam się przy jednostajnym ryku silnika.
Obudziłam się nagłym wstrząsem i czyimś wzburzonym okrzykiem. Autobus stał na poboczu, przechylony na prawą stronę. Kierowca oznajmił, iż przebita jest opona, zapasowy koło zgniło i trzeba czekać na wymianę z miasta.
Co najmniej dwie godziny, dodał, rozkładając ręce. A może i trzy.
Pasażerowie zaczęli dyskutować, wysiadając na pobocze. Stałam przy autobusie przez dziesięć minut, po czym zdecydowanie ruszyłam na drogę i podniosłam rękę. Zatrzymała się trzecia maszyna podniszczona Skoda Octavia z miłym starszym panem za kierownicą.
Do miasta? Wsiadaj, córeczko, podwiozę.
Wskoczyłam na przednie siedzenie, napisałam do teściowej: Autobus zepsuł się w połowie drogi, wracam do domu, przełożymy na kolejny weekend. Wysłałam. Telefon wyświetlił: wiadomość dostarczona.
Po czterdziestu minutach stałam już przed drzwiami mojego pięciopiętrowego bloku przy ulicy Marszałkowskiej. Bez pośpiechu podeszłam na trzecie piętro.
Wyciągnęłam klucze, przeszukałam pęk, znalazłam adekwatny i włożyłam go do zamka. Nagle telefon wydał dźwięk. Na ekranie pojawiło się: Halina Kowalska.
Halo?
Alicjo! głos teściowej przeskakiwał z nerwów. Gdzie jesteś? Czy już dotarłaś? Czy już na wsi?
Nie, napisałam, iż autobus się zepsuł, wracam. Stoję przy drzwiach, zaraz wejdę i
Nie wchodź!
Zamarłam z kluczem w zamku.
Co?!
Nie wchodź do domu! Słyszysz mnie? Nie otwieraj drzwi! Odwróć się i jedź do mnie, natychmiast, już teraz!
Halino, czy wszystko w porządku? zaśmiała się nerwowo. Co za panika? Już stoję na progu
Proszę, pomóż mi!
Jednak już przekręciłam klucz. Kłódka kliknęła. Pchnęłam drzwi i czas się zatrzymał.
W przedpokoju leżały porozrzucane buty: baleriny, kocie trampki Kostka i jakieś szpilki na lakierze. Obca parasolka w stojaku. W powietrzu unosił się słodko-kwiatowy zapach perfum, nie moich.
W progu salonu stał Kacper. W domowych spodniach i Tshirtcie, boso. W jego objęciach była kobieta ciemne włosy, szczupłe ramiona, czerwone paznokcie, mocno przyczepiona do jego pleców.
Całowali się, jakby nie istniał już żaden inny świat. Kacper otworzył oczy pierwszy, zobaczył żonę w drzwiach i blado zbladł. Krew spłynęła z twarzy tak szybko, iż poczułam, iż zaraz straciłam przytomność. Na szczęście nie padłam.
Kobieta odwróciła się. Młoda, lat dwadzieścia pięć, z przerażonymi oczami jak sarny. W mgnieniu oka chwyciła torbę, szpilki, parasolkę i przeszła obok mnie, zostawiając falę tych samych słodkich perfum, stukając szpilkami po schodach i znikając.
Wciąż trzymałam telefon przy uchu.
Alicjo! wykrzyknęła teściowa. Alicjo, odpowiedz! Weszłaś? Alicjo!
Ile razy? zapytałam chrapliwie.
Co?
Ile razy mnie tak rozpraszałaś, Halino? Te słoiki, grządki, strych Ile razy zakrywałaś swojego syna? Ile razy śmiałaś się za moimi plecami, iż nie znam prawdy?
Cisza.
Potem sygnał.
Teściowa po prostu rozłączyła się.
Powoli odłożyłam telefon. Spojrzałam na męża. Kacper stał w środku salonu i milczał.
No? zapytałam obojętnie. Powiesz coś?
Alicjo, mogę wszystko wyjaśnić
Rozbawiłam się głośno, śmiech był dziki i histeryczny.
Wyjaśnisz? Naprawdę? Czyżbyś naprawdę tak poważnie podeszła do tego zdania?
To nic nie znaczyło! Ona nic nie jest, po prostu
Po prostu co? Po prostu wpadła ci w twarz?
Kacper podszedł. Odsunęłam się.
Nie zbliżaj się do mnie. Nie odważaj się.
Posłuchaj
Nie, ty posłuchaj. Zaskoczyła mnie, jak równy brzmi jej głos. To mieszkanie jest moje. Kupiłam je przed małżeństwem, z pieniędzy odziedziczonych po babci. Ty tu nie masz prawa, nie masz imienia. Masz piętnaście minut, by spakować rzeczy i wyjść.
Alicjo, porozmawiajmy
Czternastu minut.
Nie możesz po prostu tak
Trzynastu.
Zrozumiał. Po jej twarzy, głosie, oczach wiedział, iż nie blefuje. Pobiegł do sypialni, zamykał drzwi szafy. Stałam w korytarzu, opierając się o ścianę i liczyłam oddechy. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Nie zamierzałam się poddać. Nie teraz.
Po dwunastu minutach wyłonił się z torbą pełną pośpiesznie spakowanych rzeczy i kurtką pod pachą. Zatrzymał się przy drzwiach.
Klucze powiedział bez emocji.
Zanurzył ręce w kieszeniach, rzucił pęk na stolik nocny i odszedł.
Drzwi za nim zamknęły się cicho, prawie bezgłośnie. Stałam jeszcze chwilę, potem kliknęłam zamkiem dwukrotnie. Zawiesiłam łańcuch.
Zsunęłam się po ścianie na podłogę i zaczęłam płakać.
…W poniedziałek złożyłam pozew o rozwód. Dokumenty przyjęto szybko. Bezdzietny, podział majątku, brak roszczeń. Czysta formalność.
Kacper nie dzwonił. Halina też nie. Jakby nigdy nie istnieli. Trzy lata wspólnego życia i cisza.
Po tygodniu siedziałam w kawiarni przy Starym Mieście z Martą najlepszą przyjaciółką od lat studenckich. Marta słuchała z otwartą buzią, zapominając o zimnym latte.
Poczekaj, mruknęła, więc teściowa wiedziała? Wysyłała cię na wieś, kiedy on tam był
Wydaje się tak.
No właśnie!
Uśmiechnęłam się krzywo.
Wiesz, co jest najzabawniejsze? Myślałam, iż jest moją drugą mamą. Sądziłam, iż w końcu mam prawdziwą rodzinę. A to wszystko była gra. Oboje udawali od samego początku.
Od początku?
Pomyśl. Kiedy się poznaliśmy, już miałam własne mieszkanie, pracę, stały dochód. On miał tylko pokój do wynajęcia i jakieś dorywcze roboty wzięłam łyk gorzkiej kawy. Może nie od pierwszego dnia, ale gwałtownie zorientował się, iż może się wygodnie wpasować.
Myślisz, iż on w ogóle
Nie wiem. wpatrywałam się w kubek. Na powierzchni unosiła się gęsta pianka. Może kiedyś go lubił, po swojemu. Ale nie na tyle, by nie zdradzać innych kobiet w łóżku. Nie na tyle, by nie kłamać codziennie. A jego mama potrzebowała synowej i pracowitej ręki. Przenosić słoiki, kopać grządki, rozkładać rzeczy. I żeby syn przy tym był w porządku.
Marta położyła dłoń na stole i przycisnęła moje palce.
Bardzo mi przykro, Alicjo.
Nie żałuj. podniosłam wzrok. Nie zamierzam się poddawać. Trzy lata straciłam, ale cóż, tak bywa. Nie zamierzam już tracić ani jednego dnia na tych ludzi.
I co teraz?
Dopiłam kawę, postawiłam filiżankę na spodku.
Teraz żyć. Na nowo. Od zera. Bez fałszywych mężów i udawanych teściów. Mam mieszkanie, pracę, życie. To wystarczy.
Wstałam, założyłam kurtkę. Za oknem w kawiarni padał deszcz: drobny i nieprzyjemny. ale uśmiechałam się. Wszystko złe już za mną.
Czy bolało? Tak. Czy było krzywdzące? Do szczęki. Ale przeżyję. Ta historia to kolejna lekcja bolesna, ale cenna.
Marta dogoniła mnie przy wyjściu.
Alicjo, naprawdę w porządku?
Będę, odwróciłam się. Daj mi czas. Znów będę szczęśliwa.
Krok po kroku ruszyłam w deszcz, wracając do domu, gdzie czekał nowy projekt. Przepis na ciasto, które odkładałam od dawna. I myśli o przyszłości, którą teraz buduję sama.













