**Dzisiaj skończyłam sześćdziesiąt lat.** Ta liczba brzmiała jak wyrok, a głośne wypowiedzenie jej zdawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka oznaczała początek starości, zmierzch życia, a choćby teraz, przy łagodniejszych standardach, wprowadzało to do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl ściskało mnie w sercu.
Ostatni raz tak dotkliwie przeżywałam własny wiek, gdy skończyłam trzydzieści lat. Wtedy wydawało mi się, iż młodość odeszła na zawsze, pozostawiając tylko cień dawnej wolności. Dziś, patrząc na swoje dorosłe dzieci, Krystyna tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.
Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się podobnie. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i zabrała się za zadanie od męża.
Urodziny postanowili świętować z rozmachem: na wybrzeżu Chorwacji, w gronie przyjaciół i rodziny. Krystyna początkowo protestowała — data nie do świętowania, tylko do rozważań o życiu. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Ale jej głos utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Maro, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po pokaz slajdów pod przeboje Mareka Grechuty. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Krystynie.
Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślady po dwóch emigracjach i niezliczonych przeprowadzkach. Dziecięcych fotografii prawie nie zachowało się: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Szczecin, nie było miejsca na sentymenty. Co nieco udało się odzyskać od rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka kartek: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.
Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. ale przez lata wspólnego życia zdjęć jednak przybyło. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski twarde stawały się przestarzałe, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać — odeszły w niepamięć.
Przeglądając zdjęcia, Krystyna natknęła się na fotkę z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Amsterdamu. Kolejna — z praktyk w szpitalu po trzecim roku studiów. A tutaj — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej duma. Nagle — zdjęcie przyklejone do innego. Delikatnie je odkleiła. Serce zamarło. **Zosia**. Obok — Krystyna w szmaragdowej sukience na święcie chrztu.
Nie widziały się prawie trzydzieści lat.
Zosia dołączyła do ich grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na nastolatkę, dopóki nie otworzyła ust. Wtedy wszyscy rozumieli: to nie tylko bystra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Kijowa, przyjechała z matką i mężem — był jej promotorem i starszy o dobrych dziesięć lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, tak dobrze, iż oferowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów poddała się i przeszła na internę.
Z Krystyną znalazły wspólny język od razu. A gdy matka Zosi zaczęła opiekować się synkiem Krystyny, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może endokrynologia? — zastanawiała się Krystyna.
— Po co? — machnęła ręką Zosia. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekanie na pacjentów. A internista — od razu w wir pracy, wszyscy przez ciebie przechodzą!
W efekcie Krystyna została na interne, a Zosia wybrała endokrynologię. I wyjechała do Wiednia.
Zosia miała idealną rodzinę: matka, mąż, młodsza siostra — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łzy, kliniki. Aż nagle — cud. Córeczka urodziła się tuż przed ich dyplomem. Zosia postanowiła zostać w Wiedniu, wśród ukraińskiej diaspory.
Pożegnanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Zosi wyrywała słuchawkę, pytając o „swojego malucha” — syna Krystyny. Ale czas płynął, telefony stawały się rzadsze, życie oddalało je od siebie. I nagle — zaproszenie na chrzest, ukraińskie święto pierwszego roku dziecka.
Zosia zachwycała się przygotowaniami: suknia za dziesięć tysięcy złotych, stylista z Wiednia, fryzury po osiemset złotych — i to w latach dziewięćdziesiątych! Krystyna spanikowała, ale fryzjerka Basia uspokoiła:
— Masz świetne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Krystyna kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Marka, ogromną walizkę i balsam brązujący. Na opalanie nie było czasu, a jej blada skóra nadbałtycka do wiedeńskiego słońca nie pasowała.
Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — zwiedzanie Wiednia. Krystyna włożyła wygodne adidasy, Marek — koszulkę z napisem „Szczecin — nie taki zły!” — i ruszyli podbijać miasto.
Plan był ambitny: Dunaj, katedra św. Szczepana, Naschmarkt, bulwary. W rzeczywistości — korki, tłumy, targ okazał się zbyt głośny, a katedra w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Marek narzekał, ale wszystko filmował telefonem.
Potem był Dunaj, mewy, zapach wody, uliczni muzykanci i aromat wiedeńskiej kawy. A także — spacer po Kärtnerstrasse, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Tu chyba Brad Pitt pił kawę — powiedziała Krystyna.
— Może nie Brad, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Marek.
W wieży ratuszowej wstąpiła do butiku, przymierzyła okulary za trzy tysiąceNagle w drzwiach stanęła Zosia, uśmiechnięta jak dawniej, jakby te trzydzieści lat minęło tylko w jednej chwili.