Zupa pomidorowa

astronomiafinansowa.blogspot.com 2 tygodni temu

Historia bagnetu z Bitwy Karpackiej, część czwarta.

Z góry 686 jest do Woli Michowej tylko kilkanaście kilometrów i do tego po minięciu każdej przełęczy jak wiadomo idzie się z góry (super ekstra siedmiokilometrowa zjazdowa trasa rowerowa). Pogoda wymarzona, zanurzam się w wielkiej przyjemności, tym razem o tytule „idzie się w samotności środkiem drogi”. Pomimo iż wędruję niespiesznie sycąc się tym co wokół, do Kołyby docieram grubo przed południem.



Następna chwila wzruszenia - widzę zdjęcie sprzed dziewięciu lat, a na nim Canona, który krótko potem wyzionął ducha, po uderzeniu dwustulitrową beczką z wodą spadającą z dachu Kołyby (wpis „beczka” - 2018). Na zdjęciu widać również poręczny harcerski chlebak z lat sześćdziesiątych, który przeleżał w szafie kilkadziesiąt lat, po czym wytrzymał tylko dwa sezony bieszczadzkich trudów, prując się po tym czasie w sposób ewidentny.


Na miejscu spotykam się z serdecznym powitaniem, które ma dwie podstawowe zalety:

Po pierwsze primo: - dodatkowo koloruje rzeczywistość.

Po drugie primo: - opóźnia objawy menopauzy.



Omawiamy z Henrykiem znalezione wczoraj artefakty. Były wśród nich nożyczki chirurgiczne, no i ten historyczny, nadłamany bagnet, który być może brał udział w krwawym boju.


Podczas marszu do Woli Michowej znalazłem jeszcze austriacki granat oczywiście z czasów Bitwy Karpackiej i pomyślałem, iż zaniosę rzecz Henrykowi, atoli okazało się, iż akurat ten prezent ucieszył go nie za bardzo.

Pora tymczasem zmieniła się na obiadową, proponuję więc swoją osobę na stanowisko kucharza i zupę pomidorową jako danie główne (i jedyne). Henryk ofertę przyjął, uprzedzając jednak, abym tym razem "nie ugotował tej swojej gęściochy".

Azaliż bowiem, uważałem zawsze, iż po przejściu wielu kilometrów po bieszczadzkich pagórkach, posiłek powinien być konkretny, a więc gęsty. Jako próbnik gęstości służyła łyżka – jeżeli owa nie stała, znaczyło to, iż zupa jest za rzadka.

Oto zdjęcia prezentacyjne z taką próbną zupą o właściwej gęstości – zarówno w garczku, jak i w talerzu (garczek – zamiast garnek, mówiła moja babcia).



Szanując życzenie gospodarza, pracowałem nad zupą o właściwej proporcji rzadkiego do klusek.


A dzień dalej był przepiękny, przy chałupie właśnie na całego kwitł bez. Bez szlachetny, podwójny, gruby, może nawet poczwórny, z wyglądu i koloru niezrównany, jednak niestety mało pachnący. Ale nic to – tymczasem zupa była gotowa – kucharzu podawaj!

Najpierw przyniosłem garczek.


Potem talerze.

Następnie zacząłem nalewać Henrykowi, jednakże nie wziąłem pod uwagę, iż stolik nie stoi równo, z powodu czego talerz znalazł się w przechyle i zupa mogła wziąć i się rozlać.

Trzeba było działać natychmiast. Rozejrzałem się za jakąś podkładką, a iż pod ręką był akurat dobrze znany Czytelnikom bagnet, użyłem ci ja jego.


I tym prostym sposobem, przedmiot w założeniu śmiercionośny, po stu latach bezczynności, pomógł głodnemu człowiekowi bezpiecznie zjeść zupę, bez rozlewania owej po stole.

Idź do oryginalnego materiału