**8 września 1985 r.**
Tego dnia Wanda, jak zwykle, przygotowywała obiad – kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, patelnia syczała od tłuszczu, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Mąż – Jerzy – podniósł słuchawkę. Jego głos był spokojny:
– Halo?
Nastąpiła cisza. Długa. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Wanda otarła ręce o fartuch i wyszła z kuchni. W przedpokoju nikogo nie było. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zabiło mocniej. Nie wiedząc dlaczego, szła cicho, jak złodziej – na palcach.
Z uchylonych drzwi sypialni dobiegł szept. Głos, którego nigdy nie używał wobec niej.
– Krysia, uspokój się… Rozumiem cię, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Ja też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Wanda może w każdej chwili wejść. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale jeszcze nie teraz… Jutro, dobrze? Nie dzwoń tu o tej porze, błagam. I tak… Kocham cię.
Poczuła, jakby poraził ją prąd. Ręka, gotowa otworzyć drzwi, zastygła w powietrzu. Serce waliło tak mocno, iż ledwo mogła oddychać. *Kocham cię*. Powiedział to innej kobiecie. Nie jej.
Wanda nie zrobiła sceny. W głowie odezwał się głos matki: „Nigdy nie działaj pod wpływem emocji”. Wyprostowała się, jak tylko potrafiła, i wróciła do kuchni. Chwyciła nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa spadały z deski nierówno. Kot ocierał się o jej nogi, rzuciła mu kawałek – jedyny odruchowy gest dobroci.
*„Ja też cię kocham…”*
Słowa wirowały w głowie jak zaklęcie. Chwytała się innej jego frazy: *„Mam rodzinę…”* Czyli wciąż jest ważna? Wciąż coś znaczy?
Ale kim w takim razie była ona? Jedynie matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał pierś. A przecież mieli wszystko w porządku. Był troskliwy, uważny. Nigdy nie dawał powodu do podejrzeń.
Po dwudziestu minutach Jerzy wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się potrawy i uśmiechnął:
– Boże, jak pachnie! niedługo będzie kolacja?
– Mniej więcej za pół godziny. Pokroiłam mięso drobno – szybciej się zrobi… Kto dzwonił?
– Co? – Jakby nie zrozumiał. – A, z pracy. Chcą, żebym jutro wyszedł – przyjdzie dostawa drewna.
– Często teraz proszą w weekend. Nie podoba mi się to.
– Wszyscy na wakacjach, lato…
– No tak.
– Jakaś jesteś smutna, Wandziu.
– Po prostu zmęczona. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem na działkę.
– Pracujesz przecież. Pojedziemy wieczorem.
– Jurek…
– Co?
– Kochasz mnie?
– No jasne, co za bzdury. Kocham cię, Wandziu. I naszych chłopaków też. Przecież wiesz, iż rodzina jest dla mnie najważniejsza.
Wyciągnął ręce, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy w życiu ten pocałunek był dla niej nieprzyjemny.
Później leżała na kanapie, patrząc na bawiących się synów. Kot wskoczył jej na brzuch, wbił pazury – dziękował za przysmak. Wanda ścisnęła jego łapki, pochyliła głowę w puszyste futro.
Ta kobieta… musiała zniknąć.
Wanda nie potrafiłaby dzielić się mężem. Nie mogłaby spać z nim, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go też byłoby nie do zniesienia. Decyzja przyszła sama – sama musi rozprawić się z rywalką. Bez jego udziału.
Następnego dnia, gdy Jerzy odprowadził dzieci do przedszkola i poszedł „do pracy”, Wanda powiedziała, iż źle się czuje, i została w domu. Do przebrania pożyczyła od sąsiadki fartuch i chustę – „będzie malowała ściany w fabryce”. Potem prosto pod ogród. Po chwili wyszedł Jerzy. Wanda podążała za nim, kryjąc się w zaułkach.
Wszedł na rynek, kupił śledzia i owoce, a następnie skręcił w stronę domków jednorodzinnych. Wanda zrozumiała – tam mieszka. Zniknął za jednym z płotów.
Usiadła na ławce. Czekała. I oto wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka obok. Skierowali się w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś chadzali razem. Wanda wróciła do domu. W głowie miał ogień. W sercu – rozpacz.
Kilka dni później lepiej przyjrzała się Krysi – piękna bestia. Około trzydziestki. Potem miał fart – zobaczyła ją z koleżanką. Tamta, nieświadoma, zdradziła wszystko w rozmowie.
– Krysia? Samotna, z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…
Wandę wewnątrz zagotowało. Ale uśmiechała się.
I oto w jeden z krótszych dni pracy, Wanda – w fartuchu i chuście – wyruszyła na „wizytę”.
Krysia była w ogrodzie. Wanda udała zawrót głowy, zdobyła zaufanie. Woda, kubek… i nagle – „Widzę twój los”.
Krysia najpierw osłupiała, potem nieufnie. Ale Wanda zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Krysia uwierzyła. Oczy jej się rozszerzyły.
– A z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy nie odejdzie.
– Odejdzie! Zdobędę go! Urodzę mu dziecko!
– Nie będzie twoje!
– Będzie!!!
I wtedy – śledź w głowę. Rozpętała się bijatyka. Wanda biła ją, krzycząc:
– To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!
Łzy, błoto, podarty fartuch… Ale Wanda wyszła z podniesioną głową.
Po tygodniu Jerzego przestali wzywać w weekendy. Nie śmierdział już śledziem. Wanda czuła się zwycięsko. Krysia zniknęła z ich życia. Na zawsze.
Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli spokojnie. On – wycofany, smutny. Ona – cicha. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.
Aż pewnego dnia, gdy zostało mu kilka dni, do sali weszła kobieta. Wanda podGdy patrzyła na ich splecione dłonie, zrozumiała, iż przez całe życie walczyła nie o niego, ale o złudzenie.