Zawsze wierzyłam, iż im więcej korzeni ma rodzina, tym silniejsze jest drzewo. Krewni, choćby nowi, choćby nie zawsze bliscy — to wciąż ludzie, których los złączył w jednym nurcie. Z mężem staraliśmy się budować relacje ze wszystkimi: zarówno z rodzicami zięcia, jak i z dalszą rodziną. Zwłaszcza gdy nasza najstarsza córka Wanda wyszła za mąż. Dzieci jednak łączą. Cieszyliśmy się, iż trafił jej się dobry chłopak — Krzysztof, z pozoru spokojny, charakterny, ale nie grubiański. Mieszkają na razie w wynajętym mieszkaniu w Gdańsku, a my pomagamy im trochę oszczędzać na własne. Niełatwo, oczywiście, ale jakoś dajemy radę. Nam też nic z nieba nie spadło.
Z matką Krzysztofa, Danutą Januszewską, relacje początkowo układały się nieźle. Mieszka w Toruniu, daleko od nas, więc kontakt głównie telefoniczny, rzadkie wizyty. Rozmawiałyśmy z szacunkiem, na równi, wszystko zdawało się iść swoim torem. Ale przed Świętami Bożego Narodzenia coś się złamało. I to nie po naszej stronie.
W przedświątecznym zamieszaniu zadzwoniłam do Wandy — ot, tak, zwyczajnie, z serca:
— Córeczko, cześć! A już myśleliście z Krzysztofem, gdzie spędzicie święta?
— Oj, mamo, jeszcze nie zdecydowaliśmy…
— Zawołajcie do nas! Dom duży, pokoi wystarczy, gości lubimy, tata już lampki na podwórku powiesił. Choćka stoi, karaoke gotowe. I Danutę Januszewską zaproście — tata pojedzie, przywiezie, potem odstawi. Niech u nas spędzi święta, po co ma sama siedzieć?
Wanda odparła, iż przedyskutuje z mężem i oddzwoni. Wieczorem oznajmiła, iż przyjadą, ale jego matka — nie. Podobno albo do przyjaciół, albo zostanie w domu. Ma, powiada, tradycję — ciche święta, bez zgiełku. Zrobiło mi się nieswojo. Czyżby trudno było raz spędzić czas z dziećmi, w nowej rodzinie? Nie proponowałam nic złego — tylko życzliwość. Postanowiłam zadzwonić do swachy osobiście.
— Danusia, no co ty? Samotnie w domu — smutno! Przyjeżdżaj, słowo honoru, będziesz gościem, osobny pokój przygotuję, możesz choćby swoich znajomych zabrać, jeżeli chcesz. A u nas — kiełbaski z grilla, fajerwerki, kolędy. Będzie swojsko, radośnie!
Lecz ona tylko ociężale się wykręcała:
— Nie wiem. Ostatnie dziesięć lat zawsze z przyjaciółmi. jeżeli mnie zaproszą — pójdę. jeżeli nie — telewizor, koc i spać… Z wiekiem, wiesz, hałas nie cieszy.
Nie naciskałam. Pomyślałam: „Może naprawdę nie ma ochoty”. Ale już następnego dnia dzwoni Wanda. Głos córki zbity, na granicy płaczu:
— Mamo, teściowa obrażona… Twierdzi, iż ją zdradziliśmy. Że ja „odbieram jej syna”, iż powinniśmy świętować u niej. Proponowała swoją kawalerkę… Wyobrażasz?
Oniemiałam. Więc my jesteśmy zdrajcami, bo zaprosiliśmy dzieci do dużego domu, gdzie wszystkim starczy miejsca? U nas pięć wolnych pokoi, salon, kuchnia, podwórko, gdzie można rozpalić ognisko, upiec mięso, pobawić się. A u niej — ciasna kawalerka, gdzie, przepraszam, ledwo dwie osoby się zmieszczą. choćby gdybyśmy się tam wepchnęli — i co dalej? Posiedzielibyśmy godzinę, obejrzeli „Świąteczny wystrzał”, i w drogę? A święta to przecież o duszy, o radości, o wspólnocie.
I w końcu rzuciła im w twarz:
— Skoro nie mam już rodziny, pójdę do przyjaciół.
A do tego dodała, iż nie ma co liczyć na jej pomoc w oszczędzaniu na mieszkanie. Pieniędzy, rzecz jasna, brak.
Spojrzeliśmy z mężem na siebie. On tylko prychnął:
— I bardzo dobrze. Nie prosiliśmy.
Wiecie, zawsze znajdą się tacy ludzie — urażą się, choćby gdy zaprosisz ich z dobrocią. Bo dla nich życzliwość to słabość, a każdy wybór niezgodny z ich planami — zdrada. Danuta Januszewska okazała się właśnie taka. Sama odeszła, sama się obraziła, sama trzasnęła drzwiami. Powiedzieć, iż nam nie żal — skłamałabym. SzkodA dzieci będą świętować z tymi, którzy je kochają, a nie z tymi, którzy duszą je poczuciem winy.