Zostałam zakładniczką cudzego małżeństwa: rodzice wymagają mojej pomocy, a moja rodzina rozpada się na moich oczach.
Czasami lepiej rozstać się w porę, niż latami dręczyć siebie nawzajem i rujnować życie bliskich. Ale moi rodzice wybrali inną drogę — trzymać się razem dla „przyzwoitości” i „dzieci”, choć te dzieci mają już prawie trzydzieści lat. Efekt? Nie tylko ciągną się nawzajem na dno, ale i mnie, ich dorosłą córkę, wciągnęli w swoje niekończące się piekło rodzinne.
Od dzieciństwa byłam świadkiem ich kłótni. Najpierw drobnych — o naczynia, telewizor, niedosmażone mięso. Potem przerodziły się w krzyki, wzajemne oskarżenia, trzaskanie drzwiami. Godzili się, jakby nic się nie stało. Ale osad zawsze zostawał. I wszystko wracało jak w znoszonej melodramatycznej sztuce, w której niby nie byłam główną bohaterką, a jednak zawsze stałam na scenie.
Gdy dorosłam, zaczęli traktować mnie jak tłumacza. „Powiedz ojcu, żeby nie pił”, „Przekaż matce, żeby nie wrzeszczała”. Byłam buforem, tarczą, chusteczką do łez. Każde z nich wylewało na mnie swoje żale, a ja czułam się jak wyciśnięta cytryna. Czułam, iż to ode mnie zależy, czy ich małżeństwo jakoś przetrwa.
Marzyłam o ucieczce. I wyjechałam — na studia do Warszawy. Nie dla nauki, ale dla spokoju, wolności, przestrzeni bez wiecznych pretensji. Nie lubiłam wracać do domu, bo to nie był dom, tylko scena wiecznych oskarżeń. Mama mówiła, iż jestem tak samo słaba jak ojciec. Ojciec — iż histeryzuję jak matka. A ja chciałam po prostu żyć.
Z czasem stworzyłam własną rodzinę. Wyszłam za mąż za Adama, urodził się nasz syn, Tymon. Wydawało się, iż zaczynamy nowy rozdział. Ale rodzice wciąż trwali w swoim toksycznym związku. Zamiast się rozwieść, trzymali się nawyku. A ja wciąż byłam między nimi. Tylko teraz z wózkiem w jednej ręce i telefonem pełnym matczynych łez w drugiej.
„Przyjedź! Matka znowu robi scenę!” — krzyczy ojciec.
„Twój ojciec znów się upił, nie wstaje z kanapy, ratuj!” — szepcze mama.
A jeżeli nie przyjadę — obraza, wyrzuty: „Zapomniałaś o nas! Jesteś naszą córką! Jak możesz?”
Tymczasem w domu patrzy na mnie Adam ze zmęczeniem w oczach. Coraz częściej się zamyka. Mówi, iż czuje się obcy we własnej rodzinie. Że jestem ciągle gdzieś, ale nie przy nim. Że tak nie da się żyć. I rozumiem, iż go tracę. Tracę to, co zbudowałam z takim trudem. Bo moje ciągłe wyjazdy i nocne rozmowy z rodzicami na korytarzu — to nie jest normalne. To ruin.
Próbowałam z nimi rozmawiać:
— Rozstańcie się w końcu! Nie żyjecie, tylko cierpicie! To nie jest rodzina!
W odpowiedzi słyszę tylko strach i wymówki:
— Dzielić mieszkanie? Zwariowałaś! Kto to słyszał w naszym wieku?
— Sąsiedzi będą się śmiać! W naszej sytuacji rozwód to wstyd!
Ale narzekać przede mną — nie wstyd. Traktować moje życie jak darmową terapię — nie problem. Matka żąda wsparcia, ojciec współczucia. A ja nie mam już gdzie uciec.
Jestem zmęczona byciem mostem, po którym depczą, byle tylko nie runąć. Mam 32 lata. Jestem dorosłą kobietą, mam męża, syna i prawo do własnego szczęścia. Ale oni mi na to nie pozwalają. Używają mnie jako pretekstu, by udawać rodzinę.
Nie wiem, co robić. jeżeli się oddalę — będę wyrodną córką. jeżeli zostanę — stracę Adama. Najstraszniejsze, iż sama mogę stać się kopią matki: nieszczęśliwą, wiecznie urażoną, kurczowo trzymającą się związku ze strachu przed samotnością.
Może ktoś zna sposób, jak wyrwać się z tej sieci, nie niszcząc wszystkiego wokół? Potrzebuję rady, zanim będzie za późno.
Życie uczy, iż czasem trzeba odciąć to, co toksyczne — choćby jeżeli to boli. Bo trwanie w cudzym cierpieniu nigdy nie jest miłością, tylko strachem przed zmianą. A strach to najgorszy doradca.