Nazywam się Małgorzata. Mam pięćdziesiąt pięć lat i pochodzę z Zielonej Góry. Tak, właśnie zostałam mamą. To zdanie przez cały czas brzmi w mojej głowie, jakby ktoś szeptał je na nowo, raz za razem, próbując ustalić, czy to możliwe. Do niedawna sama w to nie wierzyłam. Moje życie toczyło się swoim rytmem: praca, przyjaciele, przytulne mieszkanie, wspomnienia o mężu… i cisza, która przez lata wypalała ze mnie nadzieję.
Teraz jednak trzymam na rękach moją nowo narodzoną córkę — mały węzełek ciepła, życia i przeznaczenia. Śpi, jej oddech jest równomierny, maleńkie paluszki zaciskają się na mojej piżamie, a ja uczę się na nowo oddychać z nią. To wszystko jest prawdziwe. Zostałam mamą. I zostałam mamą sama. Tak myśleli wszyscy wokół. Ale w dniu porodu wszystko się zmieniło – moja najgłębsza tajemnica wyszła na jaw.
Kilka miesięcy temu zaprosiłam do domu najbliższych przyjaciół. Zorganizowałam kolację — bez okazji, po prostu, żeby usiąść, porozmawiać, poczuć życie blisko siebie. W moim gronie byli ci, którzy znali mnie od dwudziestu lat i dłużej: moja przyjaciółka Zosia, nasz wspólny przyjaciel Jacek, sąsiadka z bloku. Wszyscy oni przywykli widzieć we mnie silną, niezależną, nieco zdystansowaną kobietę z zmęczonym, ale dumnym uśmiechem.
— No i co ukrywasz? — zażartowała Zosia, nalewając wino.
— Masz błyszczące oczy, — dodał Jacek. — Przyznaj się.
Spojrzałam na nich w milczeniu, potem powoli wypuściłam powietrze i spokojnie powiedziałam:
— Jestem w ciąży.
Zapadła cisza. Gęsta, lepka. A potem — zdziwienie, szepty, ochy.
— Ty… serio?
— Małgosia, to żart?
— Od kogo? Jak?
Uśmiechnęłam się i po prostu powiedziałam:
— To nieważne. Po prostu wiedzcie — jestem w ciąży. I to najszczęśliwsze, co mi się kiedykolwiek przydarzyło.
Nie zadawali więcej pytań. Ale jedna osoba znała prawdę. Tylko jedna. Andrzej. Najlepszy przyjaciel mojego zmarłego męża, człowieka, z którym przeżyłam prawie trzydzieści lat. Andrzej był z nami zawsze — na działce, na jubileuszach, w szpitalach, gdy mój mąż walczył z chorobą. Trzymał mnie za rękę w dzień pogrzebu. Nie odszedł, kiedy odszedł mój mąż.
Nigdy nie było między nami nic poza cichą, głęboką przyjaźnią. Nie wyznawaliśmy sobie niczego, nie dotykaliśmy zakazanych tematów. A potem był ten wieczór. Jedyny, wyjątkowy. Oboje byliśmy zmęczeni, wyczerpani. Zapłakałam na jego ramieniu. On po prostu mnie objął. Powiedziałam:
— Już nie wytrzymam sama.
On szepnął:
— Nie jesteś sama.
I wszystko się stało samo. Bez słów, bez obietnic. Rano rozjechaliśmy się. I już o tym nie mówiliśmy.
Po trzech miesiącach zrozumiałam, iż spodziewam się dziecka. Mogłam powiedzieć Andrzejowi. Ale tego nie zrobiłam. Wiedziałam, iż mnie nie zostawi. Że będzie obok — dla dziecka. A ja nie chciałam być jego obowiązkiem. Chciałam być wyborem. jeżeli zechce — sam wszystko zrozumie.
I nadszedł dzień porodu. Trzymam córeczkę, załatwiam formalności. Drzwi sali się otwierają. W progu stoi Andrzej. Drży. W rękach ma bukiet. Długo patrzy, potem podchodzi i spogląda w twarz mojej córki. I zamiera. Bo patrzy na swoje odbicie. Ta sama linia ust. Te same oczy.
— Małgosia… Czy to… moja córka?
Kiwnęłam głową. Usiadł obok, wziął mnie za rękę i powiedział:
— Nie miałaś prawa decydować za mnie. Ja też jestem jej ojcem.
— Chcesz być obok? — szepnęłam, bojąc się usłyszeć odpowiedź.
Pochylił się, przesunął palcem po policzku maleństwa i uśmiechnął się:
— To choćby nie jest pytanie.
Przeżyłam całe życie dla siebie. Bałam się od kogokolwiek zależeć. Nie wierzyłam w przeznaczenie. Ale w tej chwili, gdy obok był on — Andrzej, a nasza córka spała — zrozumiałam: wszystko znalazło się na swoim miejscu. Późno, ale na czas. Życie samo ustawia akcenty. Wszystko dzieje się wtedy, kiedy przestajemy czekać. Kiedy po prostu żyjemy. I właśnie wtedy zdarza się prawdziwy cud.
Już się nie boję. Bo teraz mam córkę. I jego. Nie jako przyjaciela zmarłego męża. A jako mężczyznę, który wybrał być ojcem. Bez warunków. Bez wymagań. Po prostu — być. I być może to jest najcenniejsze, co otrzymałam w swoje pięćdziesiąt pięć lat.