**Dziennik, 15 października**
Żona śmiała się, gdy ja płakałem.
— No przestań już, beczysz jak baba! — Ludwika odwróciła się gwałtownie od kuchenki, wymachując chochlą. — Co za przedstawienie urządzasz?
Wiktor siedział przy stole, twarz ukrytą w dłoniach. Ramiona mu drżały, a między palcami przesączały się mokre ślady.
— Ludka, jak możesz nie rozumieć… To była mama — wyszeptał przez łzy.
— Mama, mama! — przedrzeźniała go, stawiając garnek z głośnym stukiem. — Osiemdziesiąt cztery lata przeżyła, czego jeszcze chciała? Nie każdemu dane jest dożyć choćby sześćdziesiątki.
Wiktor podniósł na nią zaczerwienione od płaczu oczy.
— Jak możesz tak mówić? Kochała cię jak własną córkę.
— Kochała, kochała — prychnęła Ludwika. — Zwłaszcza gdy pouczała mnie, jak gotować rosół albo wychowywać dzieci. Trzydzieści lat znosiłam jej rady.
Usiadła naprzeciw niego i nałożyła sobie barszczu. Miała apetyt nadzwyczajny, choć ledwie kilka godzin wcześniej wrócili z pogrzebu teściowej.
— Dość już tego rozdzierania szat — powiedziała, odgryzając kawałek chleba. — Umarłych nie wskrzesisz. Lepiej pomyśl, co zrobić z jej mieszkaniem. Trzeba sprzedać, zanim ceny spadną.
Wiktor zerwał się, przewracając krzesło.
— Oszalałaś! Myślisz o mieszkaniu, gdy mama jeszcze ziemią nie przyschła!
— A kiedy mam myśleć? — spokojnie kontynuowała posiłek Ludwika. — Za rok? Za pięć? Mieszkanie stoi puste, rachunki lecą. Trzeba być praktycznym, Wituś.
Wiktor złapał się za głowę. Ostatnie dni czuł się jak w koszmarze. Mama umierała trzy miesiące, cierpiała straszliwie. Każdego dnia jeździł do szpitala, trzymał jej dłoń. A Ludwika ani razu — zawsze miała wymówkę.
— Głowa mnie boli.
— Przeziębiłam się, nie chcę zarazić.
— Zatrzęsienie w pracy, nie mogę wyjść.
A teraz, gdy już po wszystkim, myśli tylko o pieniądzach.
— Pójdę do siebie — powiedział Wiktor, kierując się do drzwi.
— Gdzie to „do siebie”? — zdziwiła się żona. — Jedz, póki gorące.
— Nie mogę teraz jeść.
— Szkoda. Organizm potrzebuje sił.
Wiktor wyszedł na balkon. Październikowy wiatr od razu sparzył mu policzki. Oparł się o balustradę, patrząc na podwórko, gdzie bawiły się dzieci. Życie toczyło się dalej, a w nim wszystko się rozpadało.
Odeszła mama — ostatnia nitka łącząca go z dzieciństwem, z domem, z czasem, gdy był dla kogoś naprawdę ważny. Ludwika nigdy tego nie pojęła. Dla niej teściowa była ciężarem, źródłem problemów.
Drzwi na balkon skrzypnęły.
— Wituś, wracaj, zmarzniesz — podała mu kubek herbaty.
Wziął go drżącymi rękami.
— Ludka, powiedz szczerze: czy choć trochę ją kochałaś?
Wzruszyła ramionami.
— Kochałam, nie kochałam… Co to teraz zmienia? Jakoś żyliśmy te wszystkie lata.
— Jakoś — powtórzył Wiktor. — Tak, po prostu jakoś.
Ludwika spojrzała na niego uważnie. W jej oczach mignął niepokój.
— O co ci chodzi? Nie podoba ci się, jak żyjemy?
— Nie wiem — odparł szczerze. — Teraz nic nie wiem.
Stali w milczeniu. Ona otulona w szlafrok, on pijąc herbatę małymi łykami.
— Pamiętasz, jak mama uczyła cię robić naleśniki? — zapytał nagle.
— Pamiętam. Zamęczała radami. Za gęste, za rzadkie, patelnia nie ta.
— A pamiętasz, jak się cieszyła, gdy Adaś pierwszy raz powiedział „babciu”?
— No i co? Wszystkie babcie się cieszą.
Wiktor postawił pusty kubek na balustradzie.
— A pamiętasz, jak leżała w szpitalu z zapaleniem płuc? Codziennie nosiłaś jej paczki?
Ludwika zamilkła. Nie pamiętała, bo nigdy tego nie robiła. Paczki nosił Wiktor, a ona w tym czasie dzwoniła do koleżanek, narzekając, iż mąż zaniedbuje rodzinę.
— Chodźmy do środka — powiedziała. — Zimno.
Wieczorem przyszli syn Adaś z żoną Kasią. Młodzi wyglądali na zagubionych, niemal przestraszonych. Śmierć to coś, z czym ich pokolenie rzadko ma do czynienia.
— Tato, jak się trzymasz? — Adaś objął ojca.
— Jakoś.
— Tak mi żal babci. Była wspaniała.
— Była — przytaknął Wiktor, czując, iż gardło znów mu się zaciska.
Kasia przestępowała z nogi na nogę.
— Wiktorze Janiczu, składam kondolencje. Babcia była cudowną osobą.
— Dziękuję, dziewczyno.
Ludwika weszła z tacą.
— Siadajcie, będziemy pić herbatę. Kupiłam tort, z mascarpone.
— Mamo, może to nie czas na tort? — ostrożnie zauważył Adaś.
— A kiedy ma być czas? — zdziwiła się Ludwika. — Życie toczy się dalej. Nie można wiecznie rozpaczać.
Kroiła tort pewnymi ruchami, jakby to była zwykła rodzinna niedziela.
— Wiecie co? — zwróciła się do Kasi. — Myślę, iż może weźmiecie mieszkanie babci? Wynajmujecie przecież.
Adaś i Kasia wymienili spojrzenia.
— Mamo, jeszcze za wcześnie o tym mówić.
— Dlaczego? Mieszkanie w centrum, niedaleko metra. Idealne dla was.
Wiktor zerwał się od stołu.
— Ludwiko, dość! Dzisiaj pochowaliśmy matkę, a ty już dzielisz mieszkanie!
— Wituś, nie krzycz przy dzieciach — odparła spokojnie. — Rozwiązuję praktyczne вопросы.
— Praktyczne! — załamał ręce. — W twojej głowie tylko praktyczne rzeczy!
Ludwika zacisnęła usta.
— A co według ciebie powinniśmy robić? Płakać? Co to da?
— Co da?! — Wściekłość wrzała w nim jak ukrop. — Może oddać szacunek jej życiu?!
— OdWiktor spojrzał na żonę, która spokojnie nalewała sobie kolejną filiżankę herbaty, i zrozumiał, iż ich drogi od dawna rozchodzą się tam, gdzie kończy się przywiązanie, a zaczyna tylko wspólna rutyna.