Dziś znów mnie spotkała ta historia. A adekwatnie przypomniałem ją sobie, gdy widziałem starą panią Halinę w sklepie mięsnym. Ta baba, co to wygląda, jakby ją z granitu wykuli, a w oczach ma wieczną grozę i pogardę dla całego świata.
Znowu przyszedł, nerwy mi rwać? Patrzcie go, jaki to panicz! huczał jej głos, aż szyby w oknach dźwięczały.
W rękach trzymał rude, jak słoneczko, kocię. Zwierzę, zamiast uciekać przed jej straszną miną, tylko mrużyło oczy. Wyrywając się z dłoni chłopca, wskoczyło na ladę, przebiegło po niej i przytuliło się do brudnobiałego fartucha cioci Haliny, trąc główką o jej szeroki brzuch.
A ta ciocia Halina Wiecie, są takie kobiety potężne, jak dęby. Twarz ma kamienną, nikt nie śmie na nią spojrzeć prosto. Bo zawsze wyraża to samo: gniew, pogardę i taką zawziętość, jakby każdego momentu miała podnieść pięść do nieba i krzyknąć:
Boże, dlaczego ja muszę obsługiwać tę hołotę?!
Była sklepikarką. I to nie tylko z zawodu to było jej powołanie. Obsługiwała klientów, opierając na ladzie dwa potężne pięści, gdzie zwykle ludzie mają talię. Patrzyła tak, iż choćby najtwardsi chłopy spuszczali oczy i prosili cienkim głosikiem, jakby przepraszali. A ona, robiąc im łaskę, odkrawała kawałek kiełbasy.
Ale najgorzej było, gdy jakiś śmiałek podniósł głos. Wtedy ciocia Halina zdejmowała pięści z tali, kładła je na ladę, twarz robiła się buraczkowa, a oczy zamieniały w dwa lufy karabinów. Z gardła wydzierał się ryk, przy którym lew by się schował. Klienci przysiadali, jakby nad sklepem przeleciał myśliwiec. A delikent bladł, jąkał się i był gotów zeznać wszystkie grzechy, jakie kiedykolwiek popełnił.
Ale najbardziej wkurzała ją pewna mała bestia dziesięcioletni Jasiek. Przychodził regularnie, wysypując na ladę garść drobnych, i prosił cieniutko:
Ciociu Halinko, proszę, odkroi mi pani pięćdziesiąt gramów kiełbasy mlecznej.
Wtedy ciocia Halina czerwieniała, bielała i siniała na przemian.
Znowu tu jesteś?! ryczała, aż szyby dzwoniły. Znowu mu pięćdziesiąt gramów odkroić!
Spoglądała wyzywająco na kolejkę, a tłum, który gdzie indziej by protestował, tylko spuszczał wzrok.
Patrzcie go, jaki to arystokrata! Po pięćdziesiąt gramów sobie pozwala!
A Jasiek? Nie bał się. Podnosił na nią niebieskie jak chabry oczy i mówił spokojnie:
Proszę, ciociu Halinko. Bardzo potrzebuję.
I wtedy dziwna rzecz. Halina otwierała usta, jakby miała zionąć ogniem, ale nagle milkła. I cicho odkrawała kawałek.
Tego dnia była wyjątkowo wściekła. Kolejka stała w milczeniu, a sprzedawczynie z innych działów unikały jej wzroku. Nagle spod lady wychyliła się jasna czupryna i para błękitnych oczu.
Ciociu Halinko szepnął Jasiek. Dziś nie mam pieniędzy. Ale bardzo proszę odkroi mi pani trochę? Oddam jutro.
To było świętokradztwo. Atak na samą istotę handlu.
Halina zrobiła się czerwona, potem biała, w końcu fioletowa. Wydała z siebie ryk, od którego wszyscy w sklepie przykucnęli, a jeden pijak, który właśnie chował butelkę czystej do spodni, upuścił ją w panice. Szkło rozbiło się na tysiąc kawałków, ale nikt choćby nie spojrzał.
Ty ty ty! warknęła, podnosząc pięść. Znowu przyszedłeś, żeby mnie do zawału doprowadzić?!
Wszyscy zamknęli oczy. Ale Jasiek się nie przestraszył. Spojrzał na nią tymi samymi niebieskimi oczami i powiedział cicho:
On jest głodny. A ja nie mam pieniędzy. Mama zapomniała dać na śniadanie.
I uniósł w górę rude kocię.
To zwierzę, zamiast uciekać przed groźną miną Haliny, wierzgnęło łapkami, wskoczyło na ladę i zaczęło się ocierać o jej fartuch.
W sklepie rozległ się jęk. Wszyscy myśleli, iż zaraz pięść Haliny zmiażdży małego rudzielca.
Ale
Najpierw posiniała. Potem zbladła. W końcu się zaczerwieniła. Chwyciła kociaka, podniosła do twarzy, a ten mruknął i wetknął nos w jej policzek.
To to na niego wydawałeś mamine pieniądze? warknęła. Codziennie przychodziłeś, żeby kupić mu pięćdziesiąt gramów?
Tak przyznał się mały przestępca. Ale oddam jutro, jak mama da.
Sprzedawczyni z działu cukierków wybuchnęła płaczem i wcisnęła Jaśkowi banknot do ręki.
Ani mi się waż! wrzasnęła Halina, aż zatrzęsły się półki. Oddaj te pieniądze!
Potem skinęła na chłopca.
Chodź tu.
Odkroiła duży kawał kiełbasy mlecznej, włożyła do torby, a potem dołożyła całe kółko kabanosów.
To dla ciebie i mamy.
Kolejka stała z otwartymi ustami. Pijak podniósł się z podłogi, schował butelkę do spodni i wyszedł.
A tego twojego rudego darmozjada mruknęła Halina zostaw mi. Potrzebuję kogoś do łapania myszy w magazynie.
Jak dorośnie, będzie dzielnym myśliwym!
Kolejka się uśmiechnęła. Rude kocię mruczało, ocierając się o Halinę. Wzięła je i na chwilę zniknęła w zapleczu. Gdy wróciła, spojrzała surowo na klientów.
No? Kto następny?
I choć miała groźną minę ludzie jakoś częściej się teraz uśmiechali.
Dziś w tym sklepie są już dwa koty. Jeden rudy, drugi szary. Jasiek przyniósł jeszcze jedno kocię. Wszystkie sprzedawczyni je dokarmiają, ale
Zawsze lgną do cioci Haliny. A ona?
Warczy, krzyczy, rzuca gromy i głaszcze dwa puszyste grzbiety.
A kolejka się uśmiecha.
Taka to historia o Jaśku-lordzie, rudym słoneczku, kiełbasie i sklepikarce z kamienną twarzą, p














