**Dziennik, 8 listopada**
Wieczorem do drzwi zapukał dzielnicowy. Stał sztywno, z notatnikiem w dłoni.
— Dobry wieczór. Sąsiadka z dołu zgłosiła hałas z waszego mieszkania. Można wejść?
— Oczywiście — odpowiedziała drżącym głosem Kinga. — Zaraz uspokoję Wojtusia.
Drżała nie przed mundurem, ale przed mężem. Tym razem Marek wpadł w szał, gdy wylała jego wódkę do kibla.
— Ja haruję na budowie, a ty tu w domu siedzisz jak królowa! Idź kup nową butelkę!
— Nie pójdę. Wojtuś boi się ciebie, Marek. Ma dopiero rok, a już widział za dużo. Dość tego!
Płacz dziecka zagłuszył odgłos uderzeń. Sąsiadka, pani Genowefa, usłyszała awanturę i, jak zwykle, zadzwoniła na policję.
Pani Genowefa była postacią znaną w bloku. Nikt jej nie lubił — donosiła na wszystkich: do urzędu, do spółdzielni, choćby do opieki społecznej.
— Ta Zosia z piątego piętra to dziecko głodzi — meldowała raz przez telefon. — Chodzi szczęśliwa, pewnie ćpa.
Pracownica opieki obiecała interwencję. Okazało się, iż chłopiec był na diecie — w wieku dziesięciu lat ważył jak nastolatek. O ubraniach? Po prostu był ruchliwy i gwałtownie niszczył swetry. Ale pani Genowefa nie szukała wyjaśnień.
Starsi mieszkańcy pamiętali, iż przed laty jej mieszkanie okradziono. Mąż zmarł po bójce z bandytami. Od tamtej pory nie ufała nikomu. Młodsi sąsiedzi nie znali tej historii.
— Sprzątnij po swoim psie, smarkaczu! — krzyczała pewnego wieczora do chłopaka z bulterierem.
— Sam(a) sprzątnij, stara jędzo! — odparł, a pies warknął, ciągnąc smycz.
Nazajutrz znalazł “niespodziankę” pod drzwiami. Klął, wyrzucając ubrudzone adidasy.
Tymczasem za firanką uśmiechała się zadowolona staruszka. Od tego dnia chodniki były czyste — plotka rozeszła się wśród właścicieli psów.
Dzielnicowy rozejrzał się po mieszkaniu. Wojtuś szlochał w łóżeczku.
— Nic się nie stało — burknął Marek. — Kibicowałem meczowi. Grają jak ślimaki!
Kinga skinęła głową. Wiedziała, iż jeżeli nie potwierdzi kłamstwa, będzie źle. Policjant westchnął — ofiary zawsze bronią oprawców.
— Ostrzeżenie tym razem. Następnym razem mandat — powiedział. — I przeproście sąsiadkę. Rzadko spotyka się taką czujność.
Gdy drzwi się zamknęły, Marek syknął:
— Następnym razem skończysz cicho.
Kinga przytuliła synka, przeklinając dzień, gdy poślubiła Marka.
— On ci nie pasuje — mówiły przyjaciółki. — Ty radosna, on z pustym spojrzeniem.
Ale Kinga widziała w nim obrońcę. Dopiero po ślubie pokazał prawdziwe oblicze: zazdrość, awantury, upokorzenia.
— To ma być wyprasowana koszula? — wrzeszczał.
— Nie jadłam obiadu, Wojtuś ząbkował — próbowała się tłumaczyć.
Marek nie rozumiał. Wszystko było jej winą: za gorąca zupa, płacz dziecka, choćby chłodne kaloryfery.
— Baby rodziły w polu i szły dalej pracować. A ty się mazgajisz.
Kinga myślała, iż to zmęczenie. Z czasem zrozumiała: był z nią dla mieszkania i dobrej pracy.
Pewnego dnia odwiedzili ją koledzy z firmy z okazji Dnia Kobiet. Przygotowała ciasto, choć ledwo starczyło sił.
— Tak się cieszę! — mówiła, wciągając zapach wolności.
— Wracaj do pracy — radziła szefowa. — Z dzieckiem pomożemy.
Gdy wrócił Marek, choćby się nie przywitał.
— Żebym ich tu więcej nie widział! — warknął. — Zwłaszcza tego twojego Tomka!
— To mój kolega!
— Pewnie! A może Wojtuś to jego syn?! Wynoś się, dziwko!
Wyrzucił ją w noc, w podomce i bosą. Stała na korytarzu, gdy nadeszła pani Genowefa.
— Chodź do mnie, zmarzniesz — skinęła niespodziewanie.
Mieszkanie staruszki lśniło czystością. Ściany zdobiły zdjęcia z mężem.
— To mój Kazik — powiedziała. — Żyliśmy w zgodzie, nie jak wy. Dlaczego cierpisz?
— Boję się.
— Daj spokój! Takim trzeba stawiać opór.
Nad sobą usłyszeli kroki. Marek szukał żony, omijając drzwi pani Genowefy.
Kinga została u sąsiadki dwa dni. Staruszka kupiła Wojtusiowi ubrania, wydając emeryturę.
Trzeciego dnia dzielnicowy oznajmił: Marek aresztowany za pobicie Tomka.
Ślusarz wymienił zamek. Dla Kingi to był początek nowego życia.
— Dziewczyno, ja z Wojtusiem posiedzKiedy Kinga wróciła do pracy, a Wojtuś poszedł do żłobka, choćby nie zauważyła, kiedy strach ustąpił miejsca nadziei, a codzienność znów nabrała kolorów.