Zimne przyjęcie: jak marzenia o rodzinnym biesiadowaniu rozbiły się o obojętność świekrów
W małym miasteczku pod Poznaniem Zosia nie mogła się doczekać wizyty u przyszłych teściów. Wyobrażała sobie ciepłe rodzinne spotkanie, pachnące kiełbaski z grilla, śmiech i długie rozmowy przy stole. Jej mąż, Krzysztof, zapewniał, iż jego rodzice, Jan i Halina, to ludzie gościnni, i Zosia wierzyła, iż ten dzień umocni ich więzi. Niestety, rzeczywistość okazała się gorzka jak zimny jesienny deszcz, który przywitał ich wieczorem.
Droga była długa, więc dojechali pod dom świekrów już po zmroku. Pogoda nie rozpieszczała: niebo zasnute chmurami, mżawka i wiatr, który wiał aż do szpiku kości. Zosia włożyła swoją najlepszą sukienkę, żeby zrobić dobre wrażenie, ale zamiast serdecznego powitania czekała na nich zamknięta drzwi. Halina, wyjrzała na chwilę, rzucając tylko: „Idźcie do altanki, tam sobie posiedzicie”. Zosia zamarła. Altanka? W taki chłód? Ale Krzysztof, przyzwyczajony do humorków matki, tylko wzruszył ramionami i poprowadził żonę do drewnianej budki w ogrodzie.
Altanka była stara, z odpryskami farby i szparami, przez które wciskał się wiatr. Zosia drżała, otulając się w cienki sweterek. Próbowała się uśmiechać, ale w środku rosła gorycz. „Może jeszcze szykują ucztę?” – myślała, łapiąc się ostatniej nadziei. Krzysztof przyniósł koc, ale kilka pomagał przeciw wilgoci. Świekrowie nie kwapili się zaprosić ich do domu. Jan, wychyliwszy się zza drzwi, krzyknął tylko, iż kiełbaska jeszcze nie gotowa, i zniknął. Zosia poczuła się jak intruz, obca w tej rodzinie.
Godziny wlekły się niemiłosiernie. Deszcz przybierał na sile, stukając o dach altanki, a zapach grillowanych kiełbasek wciąż nie docierał. Zosia patrzyła na Krzysztofa, czekając, aż coś powie, ale mąż milczał, wgapiony w telefon. Cierpliwość pękła jak zbyt napięta struna. „My tu będziemy siedzieć jak na dworcu?” – wybuchnęła w końcu. Krzysztof tylko mruknął, iż matka obiecała, iż zarобót będzie gotowe. Ale „zarobót” przeciągnęło się w dwie męczące godziny, aż głód i chłód stały się nie do zniesienia.
W końcu Halina wyszła z tacą. Zosia spodziewała się suto zastawionego stołu, jak u jej rodziców, ale czekał ją kolejny cios. Do kiełbasek, które okazały się przypalonymi kawałkami kredy, teściowa podała tylko miskę sałatki z ogórków i cebuli. Ani chleba, ani ziemniaków, ani choćby herbaty dla rozgrzewki. „Jedzcie, co jest” – rzuciła i wróciła do domu, zostawiając ich znowu samych. Zosia patrzyła na tę „ucztę” i czuła, jak łzy napływają do gardła. To nie było przyjęcie, tylko żart.
Krzysztof jadł, jakby nic się nie stało, ale Zosia nie wytrzymała. „Dlaczego nie wpuścili nas do domu? – spytała cicho. – Przecież jesteśmy rodziną!”. Krzysztof się zakręcił, mamrocząc coś o nawykach matki, ale brzmiało to słabo. Zosia zrozumiała nagle: dla świekrów nigdy nie będzie swoja. Była tylko żoną ich syna, osobą, której nie warto zaprosić pod dach, choćby gdy pada.
Droga powrotna minęła w ciszy. Zosia patrzyła przez okno na przemoknięte pola i czuła, jak jej nadzieje na bliskość z rodziną męża rozpadają się w pył. Przypomniała sobie, jak jej mama zawsze witała gości z otwartymi ramionami, jak ich dom tętnił życiem. A tu? Zimna altanka, skromny posiłek, zimne spojrzenia. To nie był zwykły kiepski wieczór – to był znak, iż jej marzenia o bliskości z rodziną Krzysztofa nigdy się nie spełnią.
W domu Zosia długo nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, czy mówić mężowi, jak bardzo zranili ją jego rodzice. Ale coś podpowiadało jej, iż i tak nie zrozumie. On wychował się w tym chłodzie – to dla niego norma. Dla niej – nóż w sercu. Przysięgła sobie, iż więcej nie odwiedzi świekrów, dopóki nie nauczą się jej szanować. Ale w głębi duszy bała się: a jeżeli ten chłód już na zawsze zostanie między nimi? Czy ich małżeństwo przetrwa taką obojętność? Czy jej miłość do Krzysztofa stopnieje jak ten deszcz, który przemókł ją do suchej nitki w tej przeklętej altanie?