Na kuchni unosił się zapach smażonych kotletów. Kinga zręcznie przewracała je na patelni, czekając na tę idealną, chrupiącą, złotą skórkę. Mały Mateuszek cicho pochrapywał w łóżeczku w sąsiednim pokoju. Dzień był wyczerpający — nieprzespana noc, pranie, sprzątanie, gotowanie, znów pieluchy. I wszystko w pojedynkę.
Nagle — krzyk. Ten płacz, od którego matkom krew ścina się w żyłach.
— Krzysiu, zajmij się Mateuszkiem! — krzyknęła Kinga, nie odwracając się, ale licząc na reakcję męża.
Cisza.
Rzuciła łopatkę, zostawiła patelnię na gazie i pobiegła do pokoju. Wzięła synka na ręce, pogłaskała, ukoiła. Wróciła na kuchnię i poczuła — kotlety przypaliły się. Zapach spędzonego mięsa rozniósł się po całym pomieszczeniu.
— No cóż, kotlety do śmieci. Dzięki, Krzysiu — powiedziała z goryczą.
Syn znów zaczął kwilić. A Krzysztof? Siedział jak przyklejony przed telewizorem. Leciał jego ulubiony mecz.
— Krzysiu! Nic nie zdążę! Zajmij się dzieckiem! — krzyknęła Kinga, podnosząc głos. Wtedy z pokoju rozległ się jego zachwyciony okrzyk:
— GOOOOOOL!!!
Od tego krzyku Mateuszek rozpłakał się jeszcze głośniej.
Kinga znów podrósła do synka, przycisnęła go do piersi. Już nie czuła zmęczenia — w środku wszystko w niej wrzało. Wróciła na kuchnię, usiadła przy stole, zamykając oczy. Podeszła potem do męża.
— Krzysiu, proszę. Weź Mateuszka na spacer. Muszę skończyć w kuchni, chociaż chwilę odsapnąć…
— Co ty, nie widzisz? Jestem zajęty! — odburknął, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Dość. Mam dość — powiedziała lodowato. — Ciesz się swoją wolnością, Krzysiu. Wychodzę. Do mamy.
Spakowała rzeczy, wzięła malucha. Pomógł sąsiad — akurat wychodząc z klatki. Godzinę później Kinga stała pod drzwiami rodzinnego domu.
— Mamo, zatrzymamy się u ciebie. Na trochę. — Głos jej drżał, ale w oczach była stanowczość.
— Zostańcie, ile potrzebujecie — odparła matka. — Pokłóciliście się?
— Nie, po prostu jestem wykończona. Ty jesteś na urlopie, pomożesz mi trochę, tak?
Wieczorem zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu migotało „Krzysiu”.
— Kinga, gdzie wy jesteście? — spytał zdezorientowany.
— Powiedziałam ci, gdy wychodziłam. A może piłka była ważniejsza?
— Nic nie słyszałem… — mruknął.
— O to właśnie chodzi — nic nie słyszysz. Mnie. Naszego syna. Tylko siebie i piłkę na boisku.
— Znowu zaczynasz — warknął i się rozłączył.
Po godzinie — kolejny telefon:
— A gdzie obiad? Dlaczego nie ugotowałaś?
— A ty dlaczego mi nie pomagałeś? Nie zdążyłam. Wiesz dlaczego? Bo wszystko spada na mnie.
— I kiedy wrócisz?
— Nie wiem. Może za miesiąc. Może za dwa.
— To po co w ogóle za mnie wychodziłaś, skoro od mamy odejść nie potrafisz?!
— Po co? — podniosła głos. — Żeby gotować, sprzątać, prać i słuchać o twojej piłce? Oto spełnienie marzeń!
— A ty chcesz, żebym się babskimi sprawami zajmował? Zapomnij! Raczej się rozwiodę, niż stanę się podwładnym!
— No to się rozwiedź. — Rozłączyła się.
Matka, siedząca w sąsiednim pokoju, podeszła:
— Jednak się pokłóciliście, co?
— Mamo… nie jestem służącą. Nieprzespane noce. Nie proszę o wiele — tylko o pomoc. A on krzyczy: „Rozwód!” Niech się toczy.
— Kinga, nie rzucaj się. Tak, on nie ma racji. Ale on też potrzebny dziecku. Może jeszcze nie wszystko stracone.
Minął tydzień. Telefon.
— Kinga, tęsknię… Przyjedź — głos męża brzmiał żałośnie.
— Dopiero zaczynam dochodzić do siebie. Dzięki mamie.
— Więc nie wrócisz? — ton nagle się zmienił.
— Wrócę. jeżeli pomożesz. Nie proszę, żebyś wstawał w nocy. Ale w weekendy — proszę. Jesteś ojcem.
— Nie licz na to! Nie jestem babą, żeby się tym zajmować! Kobiece sprawy, to niech kobiety robią!
Minął miesiąc. Mateuszek w końcu spał przez całe noce. Kinga wreszcie odetchnęła. W pewną sobotę podeszła do matki:
— Mamo, pojadę do Krzysia. Spróbuję się pogodzić. Potem razem wrócimy po Mateuszka.
— Najwyższa pora, córko. Spróbuj jeszcze raz.
Kinga wróciła do siebie. Klucz przez cały czas miała. Otworzyła drzwi. Zdejm— ale w przedpokoju zobaczyła nieznane damskie buty, a gdy weszła do sypialni, zrozumiała, iż nie ma po co wracać.