Zamek Sokolec nie był moim pomysłem. To Ines postanowiła uganiać się w tych górach za legendą, którą opracowywała na potrzeby jednego ze swoich rozdziałów w naszej drugiej już, wspólnej książce. Byliśmy wówczas od bardzo wielu dni w drodze i robiliśmy fotografie do tej nowej publikacji. Jestem przyzwyczajona do tego, iż nieustannie wędruję, ale wtedy chwilami czułam, iż brakuje mi już sił. Jeździliśmy po Dolnym Śląsku, od jednej naszej książkowej historii do drugiej i tworzyliśmy archiwum. To była prawdziwa przygoda, niesamowita frajda, ale i naprawdę ciężka praca. Posłuchajcie mojej opowieści…
Byłam już wcześniej w Rudawach Janowickich, ale latem, gdy pogoda wspaniała, bo słonecznie i ciepło. Zimą to jednak zupełnie inna bajka. Prawdziwie jestem zakochana w górach, ale przyznaję, iż brakuje mi doświadczenia w tym temacie. Dzieje się tak dlatego, iż moja miłość do nich rzadko jest okazywana. Najczęściej wędruję po tej części dolnośląskiej ziemi, gdzie jest płasko. Wszystko przez to, iż poruszam się w większości przypadków rowerem i nie lubię na trasie mieć pod górę. W góry jeżdżę więc od święta, czyli zdecydowanie zbyt rzadko. Okazja taka (i to nie jedna) trafiła mi się właśnie podczas zbierania materiałów fotograficznych do naszej drugiej książki, a iż działo się to w środku zimy, na szlaku nie było łatwo. Tamtego dnia naszym celem stał się zamek Sokolec i Krzyżna Góra.
Kabaret na szlaku
Myślałam, iż z parkingu, gdzie zostawiliśmy auto, to będzie w maksie godzina gdy osiągniemy swój cel i zrobimy zdjęcia, bo to przecież tak niedaleko! Jednak bardzo się przeliczyłam. Do schroniska Szwajcarka droga nie była trudna, i pozostałaby taka do samego końca, gdyby nie śnieg i lód na szlaku.
Nie obliczyliśmy tego adekwatnie, więc jak się prawdopodobnie domyślacie, ten kawałek górskiej trasy dał nam porządnie w kość. Wyruszyliśmy, aby dotrzeć na Krzyżną Górę, a naszym głównym celem był zamek Sokolec. Rudawy Janowickie nie są szczególnie wysokie i trudne dla wędrowca, jednak dla mnie wtedy to była jazda bez trzymanki, ponieważ przez cały czas marszu na szczyt byłam pospinana na maksa i miałam tylko jeden priorytet — nie glebnąć!
Za nic nie chciałam upaść, ponieważ mam niemałą wagę i ogromną wyobraźnię. Wiedziałam, iż taki poślizg z lądowaniem na lodzie naszpikowanym kamieniami, mocno zaboli. Wlokłam się więc na końcu wycieczki, skoncentrowana na równowadze i już wtedy przerażona wizją schodzenia z tej góry! Bo przecież zawsze schodzi się gorzej, aniżeli wchodzi. To był mój prywatny dramat, który nikogo poza mną nie interesował wcale.
Ines i Daniel mocno mnie wyprzedzili, a inni turyści mijali obojętnie. Ja drobiłam jak gejsza i mamrotałam pod nosem zaklęcia „żeby tylko nie upaść”, „żeby się nie poślizgnąć”, „żeby dopska nie obić i nogi nie złamać”. Tam, gdzie było najbardziej ślisko, decydowałam się na pielgrzymkę na kolanach albo siadałam na lodzie i zjeżdżałam na czterech literach. Dobrze, iż mnie wtedy nie obserwowaliście, bo nie byłaby to relacja z wędrowania, ale kabaret.
Ciekawostka!
Schronisko „Szwajcarka” to zabytkowy obiekt, zbudowany w całości z drewna w roku 1823. Wówczas jednak nie było to schronisko, ale domek myśliwski księcia Wilhelma von Hohenzollerna. Chatka powstała na wzór budownictwa z Wyżyny Berneńskiej w Szwajcarii, skąd pochodziła jego żona księżna Maria von Hessen Homburg. Jest to więc domek typowo tyrolski. Otacza go w każdej strony drewniany balkon. Na dole znajduje się mały bar i klimatyczna izba z kominkiem. Później w Szwajcarce urządzono gospodę, w której zawsze przebywało mnóstwo gości. Po II wojnie światowej dawna karczma stała się własnością Lasów Państwowych. W owym czasie zamordowano w tym budynku gajowego i nigdy nie ustalono okoliczności tego straszliwego wydarzenia. W roku 1950 zabytkowy obiekt został przejęty przez PTTK i od tamtej pory funkcjonuje tam schronisko z gastronomią i bazą noclegową. W 1990 roku w „Szwajcarce” ponownie zamordowano człowieka. Tym razem gospodyni zajmująca się tym gastro przybytkiem ukatrupiła swojego męża, a ciało wrzuciła do szamba. Sprawa nie wyszłaby na jaw być może nigdy, gdyby nie inspekcja SANEPIDU. Ludzie powiadają, iż w „Szwajcarce” starszy…
Zamek Sokolec
Zanim zdradzę Wam więcej kompromitujących szczegółów z tej mojej wspinaczki na Krzyżną, pokrótce opowiem Wam o warowni, którą tam ongiś zbudowano. Nie ma dziś takiego mądrali, który wiedziałby na pewno, kiedy i przez kogo zamek Sokolec został wybudowany.
Zdania wśród historyków są podzielone. Jedni podejrzewają, iż czyn ten popełnił książę Henryk Brodaty, a drudzy, iż jego syn Pobożny, który stracił głowę pod Legnicą w bitwie z Mongołami. pozostało inna wersja, która wskazuje na któregoś z książąt świdnicko-jaworskich. Takie buty! I żeby tego było mało, po zamku kilka zostało i nikt nie wie tak do końca, jak ten fort górski wyglądał. Są jedynie wyobrażenia o nim.
Prezent urodzinowy
Zamek Sokolec w czasie wojen husyckich został najechany i podpalony. Stało się to podobno w sierpniu 1434 roku. Z całą pewnością jednak już w drugiej połowie XVI stulecia warownia nazywana była ruiną, a w roku 1832 żona księcia Wilhelma, Maria von Hessen Homburg ufundowała wysoki, żelazny krzyż, który ulokowany został na szczycie Krzyżnej Góry i widoczny jest z dużej odległości. Znalazła się tam również inskrypcja: Błogosławieństwo krzyża nad Wilhelmem, jego potomstwem i całą doliną. Był to prezent dla męża na pięćdziesiąte urodziny. Krzyż waży sporo, bo ponad dwie tony. Jest wysoki na 6 metrów, a jego ramiona mają rozpiętość ponad 3 metry. Żeby dostać się na samą górę i zobaczyć ten uroczy upominek od księżnej Marii dla księcia Wilhelma, trzeba się trochę natrudzić. Latem to pikuś, ale zimą? Zresztą sami zobaczcie…
Tam, na samej górze tych kamiennych schodów znajduje się punkt widokowy. Warto się wspinać, żeby zobaczyć tę uroczą okolicę. Widoki powalają na kolana.
Górska forteca
Warownię zbudowano z kamienia i drewna. Wykorzystano do tego celu materiały znajdujące się na miejscu oraz naturalne ukształtowanie terenu, co przez cały czas jest czytelne na tym obszarze. Zamek Sokolec miał mieć podobno nie więcej niż 30 metrów długości i szerokości, powstał bowiem na planie czworoboku. Forteca otoczona była kamiennym murem.
Na skałach prawdopodobnie znajdowały się baszty, a sam fort składał się z zamku głównego, podzamcza wschodniego i zachodniego. Istnieją podejrzenia, iż w obrębie tego obiektu znajdował się również stołp, który powstał na skale i do jego wnętrza prowadziły ciasne, niskie wejście i wąskie schody. Do fortu można było wjechać przez bramę z basztami wartowniczymi.
Mówi się też, iż oprócz muru obronnego, dostępu do zamku broniły sucha fosa i wały. Ta budowla powstała wysoko w górach. Idzie się do niej po wąskiej ścieżce, cały czas pod górę. To miejsce choćby dziś jest niedostępne. Jak to się stało, iż Sokolec został pokonany? Nie pojmuję. Przecież to idealny punkt, żeby się bronić i nie wpuścić wroga za mury.
W drodze na szczyt Krzyżnej Góry
Na szlaku spotykaliśmy mnóstwo osób. Było więc tłoczno, głośno i wcale nie tak jak lubię. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie przy cudnej formacji skalnej.
Miejsce to zaskoczyło nas bardzo, ponieważ okazało się, iż Ines wpadła na wyraźny trop legendy, za którą uganialiśmy się po tych górach w zimie i w śniegu po kolana. Zatrzymaliśmy się tam na sesję zdjęciową.
Miało być tylko na chwilę, ale nam zeszło i kiedy opuściliśmy tę interesującą miejscówkę, na szlaku zrobiło się pusto i cicho. Nic dziwnego, bo był środek zimy i dni krótkie. W grudniu po południu raczej nie chodzi się w góry, bo to najlepszy czas, aby zejść do schroniska. My jednak mieliśmy zamek Sokolec do zarchiwizowania i parliśmy do celu.
Zamek Sokolec. Ruiny
Na szczycie Krzyżnej nie byłam. Próbowałam, naprawdę, ale w połowie drogi zrezygnowałam. Schody zastaliśmy oblodzone i wyślizgane, ponieważ tamtego dnia były tam tłumy. Mój lęk przed zaliczeniem gleby i połamaniem się w górach na szlaku osiągnął w tamtym miejscu rozmiary gigantyczne i nie dość, iż sama pękłam to jeszcze to pęknięcia zmusiłam Ines. Ostatecznie stanęło na tym, iż zlazłyśmy z wyślizganych stopni i ruszyłyśmy w kierunku ruin, które znajdują się tuż obok. Wtedy dołączył do nas Daniel, ale on najpierw ruszył na szczyt, do krzyża. Nie dał się przekonać, iż może lepiej nie ryzykować. Poszedł tam i zrobił zdjęcia, żebyśmy wiedziały, co straciłyśmy.
Przy ruinach nie było już wielu turystów. Słońce zeszło nisko i światło między skałami wyglądało niesamowicie. Szukałyśmy tam dziury w całym. Dosłownie, ponieważ próbowałyśmy namierzyć jaskinię z legendy, którą rozpracowywała Ines.
Kamienie i paprocie
Obeszłyśmy cały ten obszar i zrobiłyśmy mnóstwo fotografii. Trwało to dość długą chwilę, bo Daniel zdążył nacieszyć oczy widokiem z tarasu na szczycie i wrócić do nas. Wszędzie dookoła był zamek. Chodziłyśmy po jego terenie. Byłyśmy na dziedzińcu, przy basztach i w nieistniejących od dawna pomieszczeniach. Jednak teraz to tylko kamienie.
Niektóre skały od początku do teraz stanowiły jego naturalną część, a inne były ciosane, układane i spajane.
Na ścianach dawnego zamczyska rosną paprocie. Wyglądają zjawiskowo. Leżało tam sporo śniegu, ale i tak namierzyłyśmy wielki dół w ziemi, który na bank był kiedyś piwnicą warowni.
Natknęłam się tam również na ułożone na ziemi świerkowe gałęzie. Była to dość gruba warstwa o długości około 2 metrów. W sam raz na miejsce do spania. Ktoś najwyraźniej ogarnął sobie tam nocleg, bo obok znajdowało się także miejsce po ognisku.
Później usiadłyśmy na schodkach zamkowych, a Daniel wdrapał się wyżej. Tam, gdzie kiedyś stała baszta i poleciał dronem. Długo go nie było, bo walczył z wiatrem i buszował nad koronami drzew, ale był zadowolony, ponieważ światło do zdjęć miał doskonałe. Natomiast my w tym czasie po prostu odpoczywałyśmy. Siedziałyśmy na kamieniach, w milczeniu i w środku średniowiecznego zamku. Ustawiałyśmy twarze do słońca, żeby poczuć jego ciepło. Wtedy już nikogo oprócz nas tam nie było. Wszyscy turyści dawno zeszli z góry.
Nasze książki
Ktoś mógłby zapytać, czego tak naprawdę szukałyśmy pośród ruin warowni na wysokiej górze w Rudawach Janowickich? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w naszej drugiej, papierowej publikacji, która dokładnie w tym momencie, gdy ja piszę dla Was to opowiadanie, szykowana jest do druku. Napisałam ją razem z Ines, podobnie jak pierwszą naszą wspólną książkę O rycerzach, śmiertelnych intrygach i bajecznych majątkach (patrz poniżej) i już niedługo będzie ona dostępna w sprzedaży. Poinformujemy Was o tym od razu, gdy to się stanie!
Podczas zbierania materiałów do naszej drugiej książki, mieliśmy naprawdę dużo pracy i nieustannie byliśmy w terenie. Odwiedziliśmy wówczas mnóstwo interesujących miejsc, poznaliśmy ciekawych ludzi, z niektórymi choćby wyruszyliśmy na szlak. Przygoda goniła przygodę, a zima mijała. Wszystko działo się na wysokich obrotach i kiedy się ocknęłam, była już wiosna. Tak gwałtownie życie płynie, kiedy człowiek jest prawdziwie szczęśliwy i zadowolony z tego, czym się zajmuje…
Artykuł zawiera autoreklamę