**Ona powiedziała „tak”**
Walentyna Sokołowska stała przy oknie, obserwując sąsiadkę rozwieszającą pranie na balkonie naprzeciwko. Poranne światło łagodnie muskało jej siwe włosy, starannie ułożone w fryzurę, którą nosiła od czterdziestu lat. W dłoni drżała filiżanka z wystygłą herbatą.
— Wala, co ty tam tak zastygła? — zawołał Mieczysław Kowalski, wchodząc do pokoju. — Śniadanie stygnie.
Nie odwróciła się. W odbiciu szyby widziała, jak mąż poprawia kołnierzyk koszuli. Siedemdziesiąt trzy lata, a wciąż dba o siebie. Włosy wprawdzie przerzedzone, ale zaczesane starannie. Spodnie wyprasowane, buty wypucowane.
— Słucham cię, Mietek — odparła cicho.
Mieczysław podszedł bliżej, stanął obok.
— O czym tak dumasz?
— Ach, głupoty jakieś. Dziwny sen mi się przyśnił.
Walentyna odstawiła filiżankę na parapet. We śnie była młoda, może dwudziestopięcioletnia, w białej sukience stała przed lustrem. A obok krzątała się matka, poprawiała welon, szeptała coś czule. Obudziła się z mokrymi od łez oczami.
— Jaki sen? — Mieczysław chwycił ją za łokieć, odwrócił twarzą do siebie.
— Przyśnił się nasz ślub. Tylko nie taki, jaki był, tylko inny. Piękny.
Mąż zmarszczył brwi.
— Co to znaczy „nie taki”? Normalny ślub był.
— Normalny — przytaknęła, ale w głosie brzmiało zmęczenie.
Ich wesele odbyło się w urzędzie stanu cywilnego, potem posiedzieli we trójkę w kawiarni — ona, Mieczysław i jego kolega jako świadek. Sukienkę kupili gotową, szarą, praktyczną. Na zdjęciach się uśmiechała, ale oczy miała puste. Jakby to nie jej twarz.
— Idź już na śniadanie — rzucił Mieczysław. — Spóźnisz się do pracy.
Walentyna pracowała w bibliotece od trzydziestu lat. Czytelnia, wypożyczalnia, katalogi. Cisza i spokój. Mieczysław początkowo protestował — po co żonie praca, on sam ją utrzyma. Ale ona się uparła. Chciała być wśród ludzi, wśród książek. W domu robiło się duszno.
Śniadanie minęło w milczeniu. Mieczysław czytał gazetę, czasem komentował wiadomości. Walentyna jadła owsiankę, myślała o swoich sprawach. Za oknem szumiał deszcz.
— Wieczorem wpadniemy do Jacka — oznajmił mąż, nie odrywając wzroku od gazety. — Dzwonił, zapraszał na obiad.
— Dobrze.
— Ewa pewnie coś specjalnego ugotowała. Wiesz, jak się stara.
Jacek — ich jedyny syn. Ożenił się trzy lata temu z Ewą, cichą i gospodarną dziewczyną. Walentyna lubiła synową, ale spotkania z młodymi przypominały jej o własnej młodości, która przeminęła niezauważona.
W bibliotece dzień potoczył się zwyczajnie. Czytelnicy przychodzili i odchodzili, ona wydawała książki, przyjmowała zwroty, układała je na półkach. W przerwie obiadowej usiadła w kącie czytelni, otworzyła tomik wierszy. Trafiła na wers: *„A szczęście było tak możliwe, tak bliskie…”*
— Pani Walentyno, można na chwilę? — zawołała koleżanka, młoda dziewczyna, Kinga.
— Oczywiście. Co się stało?
— No wie pani, nie wiem, co robić. Krzysiek oświadczył się, a ja waham się.
Kinga usiadła obok, nerwowo gniotąc rąbek chusteczki. Oczy czerwone, widocznie płakała.
— O co chodzi? Nie kochasz go?
— Kocham! Bardzo! Ale mama mówi, iż to nie dla mnie partia. Że praca u niego przeciętna, perspektyw brak. A Paweł Nowak ma własną firmę, też się o mnie stara.
Walentyna spojrzała na dziewczynę. Dwadzieścia dwa lata, piękna, całe życie przed sobą. I ten sam wybór, który kiedyś stał przed nią.
— A co mówi serce?
— Serce… — Kinga łk— A mówi, żebym wybrała Krzysia — szepnęła Kinga, a Walentyna uśmiechnęła się przez łzy, bo w końcu i ona sama odważyła się posłuchać własnego serca.