Zerwałam więzy męża z rodziną, która go ciągnęła na dno.

newskey24.com 1 dzień temu

Ja, Kinga, sprawiłam, iż mój mąż, Mariusz, przestał utrzymywać kontakt ze swoimi krewnymi. I nie żałuję – ciągnęli go na dno, a ja nie mogłam pozwolić, by wciągnęli tam też naszą rodzinę. Rodzina Mariusza to nie pijacy ani lenie, ale ich sposób myślenia był toksyczny. Wierzyli, iż życie samo powinno im wszystko podać na tacy, bez wysiłku. W tym świecie nic nie przychodzi za darmo, a ja nie chciałam, żeby mój mąż, pełen potencjału, utonął w ich bagnie beznadziei.

Mariusz to prawdziwy pracuś, ale potrzebował iskry, motywacji. Jego rodzina z małej wsi pod Lublinem nigdy tej iskry nie szukała. Tylko narzekali: na rząd, na sąsiadów, na pecha – na wszystkich, tylko nie na siebie. Rodzice Mariusza, Jan i Halina, całe życie wegetowali w biedzie, licząc każdą złotówkę, ale nie próbowali niczego zmienić. Ich filozofia sprowadzała się do jednego: „Takie jest życie, trzeba się pogodzić”. Mariusz miał młodszego brata, Darka. Jemu też nie wyszło – ożenił się, ale żona zostawiła go dla bogatszego faceta, utwierdzając go w przekonaniu, iż kobietom chodzi tylko o pieniądze. Ta rodzina była jak czarna dziura, wysysająca nadzieję.

Kochałam Mariusza i wierzyłam w niego. Ale po kilku latach małżeństwa, żyjąc w tej zapadłej wiosce, zrozumiałam: jeżeli nic nie zmienimy, do emerytury będziemy chodzić w tych samych ubraniach i oszczędzać na chlebie. choćby w takiej dziurze można było znaleźć porządną pracę, ale rodzina męża wmawiała coś przeciwnego. „Po co harować dla kogoś? Wywalą cię bez grosza, a sąd i tak nic nie pomoże” – mawiał teść. On i Mariusz pracowali w lokalnej fabryce, gdzie pensje spóźniały się o miesiące. „Nie ma sensu zmieniać roboty, wszędzie trzeba mieć układzik” – powtarzał Mariusz, jakby recytował słowa ojca. Teściowa choćby ogródka nie uprawiała, twierdząc: „I tak ukradną, po co się starać?”. Ich bierność doprowadzała mnie do białej gorączki.

Widziałam, jak Mariusz, utalentowany i pracowity, gasł pod ich wpływem. Nie po prostu żyli w biedzie – pogodzili się z nią jak z wyrokiem. Nie chciałam takiego losu ani dla niego, ani dla siebie. Pewnego dnia pękłam. Usiadłam naprzeciw niego i powiedziałam: „Albo jedziemy do miasta i zaczynamy od nowa, albo jadę sama”. Opierał się, powtarzając rodzinne mantry o tym, iż „nic z tego nie wyjdzie”. Teść i teściowa naciskali, przekonując, iż niszczę rodzinę. Ale ja się nie ugięłam. To była nasza jedyna szansa, by wyrwać się z ich pazurów. W końcu Mariusz się zgodził i przeprowadziliśmy się do Lublina.

Przeprowadzka okazała się przełomem. Zaczynaliśmy od zera – szukaliśmy pracy, wynajmowaliśmkąt, liczyliśmy każdą złotówkę, ale widziałam, jak w Mariuszu powoli budzi się ta iskra, o której zawsze wiedziałam, iż tam jest.

Idź do oryginalnego materiału