*Dziś znów wspominam tamten dzień, gdy wszystko się zmieniło…*
Ewa pracowała w ogrodzie, pieląc rabaty, gdy nadeszła sąsiadka Bronisława. Rzuciła niby od niechcenia:
— Ewo, swojego Wiesława to ty nie karmisz? Bo on, wiesz, u Krystyny Pawłowskiej wieczerzę jada…
Ewa zamarła. Ręce opadły jej bezwładnie.
— Bronia, co ty pleciesz?!
— A mówię, co widziałam — odpowiedziała tamta, przewracając oczami. — Wczoraj szłam do nauczycielki, by porozmawiać o synu. Podeszłam pod okno, a tam twój Wiesiek przy stole z nią, jak u siebie. Zapukałam — a on pod stół się schował.
— Nie wierzę. Zmyślasz — Ewa chciała machnąć ręką, ale dreszcz już przeszedł jej po plecach.
— Po co mi kłamać? Nie wierzysz, to twoja sprawa. Tylko potem się nie dziw.
Ewa udawała, iż nie wierzy, ale w sercu zostało ziarno wątpliwości. Zwłaszcza iż Wiesiek od kilku dni unikał wieczornego posiłku. “Tak się zmęczyłem, nie jestem głodny” — powtarzał. Ani zupy, ani schabowych.
Tej nocy, gdy mąż wcześnie położył się spać, Ewa nie mogła zmrużyć oka. Wpatrywała się w jego twarz w świetle księżyca. *”To nie może być prawda. Nie może…”*
Następnego dnia Wiesiek nie wrócił na kolację. Obiad ostygł. Nie wytrzymała, narzuciła sweter i pobiegła do domu Krystyny.
Stanęła pod furtką, wahając się. Cisza. Tylko w przedpokoju paliło się światło. Ale co to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo podobna do tej, którą nosił Wiesiek. Wtedy przypomniała sobie — córka Kasia niedawno nauczyła się haftować i wyszyła ojcu podszewkę stokrotkami. Ewa wywróciła kurtkę… i serce jej się rozdarło. Małe haftowane kwiatki były jak krzyk prawdy. Nogi się pod nią ugięły, osunęła się na podłogę. Łzy płynęły same.
Po chwili w korytarzu pojawił się Wiesiek. Zmieszany, nieuczesany.
— Ewa… to nie tak, jak myślisz…
— A co, anatomii tu uczysz? Czy lekcje matematyki do północy? — Ewa wstała, a w jej głosie była większa rozpacz niż złość. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty z nią przy stole! I pod stół się chowasz, gdy cię przyłapią!
Wiesiek próbował ją zatrzymać, ale ona już biegła przez ulicę.
— Ewo! Przepraszam! Ludzie patrzą!
— Niech patrzą! Ja po cudzych łóżkach nie skaczę! Mnie wstydzić się nie ma czego! To wy powinniście się wstydzić!
Krystyna Pawłowska uchodziła we wsi za wielkomiejską damę. Miejscowi się dla niej nie liczyli. Mieszkała w domu komunalnym i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi, ani gospodarstwo, ani choćby uczniowie. Aż pewnego dnia zgniła deska na ganku. Wtedy rozpłakała się na progu. Akurat przechodził Wiesiek. Naprawił stopień, został na herbatę…
I tak to się zaczęło.
Najpierw były wafelki ze sklepu. Potem schabowe. Potem ciepłe wieczory przy kuchennym stole. Krystyna nie czuła do niego nic, ale samotność też nie była przyjemna. A on? Był dumny. *Nauczycielka! Siada ze mną!*
Teraz jednak wyszło szydło z worka.
Ewa płakała w poduszkę. Dzieci — dziewięcioletnia Kasia i sześcioletnia Ola — przypełzły do niej i też zaczęły szlochać, choć nie rozumiały dlaczego.
Rozwód? Ale gdzie iść? Rodziny nie miała. We wsi tylko plotki. Pracy — jak na lekarstwo.
Wiesiek czuł winę. Przez kilka dni nie podchodził do Ewy. Gotował sobie sam, prał, jadł w milczeniu. Próbował przepraszać, ale ona pozostawała nieugięta.
— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem dość dobra.
— Ewo… przez dziewczynki…
— Nie zasłaniaj się córkami! To już nie twoja broń!
Minęły dwa miesiące. Rok szkolny się skończył. Krystyna wyjechała. Spakowała rzeczy i zniknęła z wioski. W domu Ewy i Wiesława zapanowała lodowata cisza.
Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.
— Kasia! Ola! — zawołała Ewa z okna.
Córki wbiegły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:
— Zanieście tacie obiad na pole.
Kasia z Olą pomknęły jak strzały. Traktor Wiesława stał na środku pola. Machały do niego rękami.
— Tato! Mama przysłała ci obiad!
Wiesiek wysiadł z kabiny jak oszołomiony.
— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.
— Proszę! — Kasia podała zawiniątko. — Są kotlety i chleb.
Usiadł na ziemi, rozłożył jedzenie na ceracie. Zapach świeżego chleba uderzył go w nozdrza. Oczy zaszły mgłą.
— Tato, ty płaczesz?
— Nie, to tylko kurz…
Wrócił do domu z bukietem polnych kwiatów i stanął przed Ewą.
— Wybacz mi, Ewo. I dziękuję ci.
— Już wybaczone. Gdybym nie wybaczyła, nie dałabym ci jeść — pierwszy raz od dawna uśmiechnęła się.
Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jasio. Malutki, różowy, z tatowymi oczami.
A Wiesiek? Nigdy więcej nie zajrzał do obcej kobiety choćby po sól.
Teraz już wiedział — to, co ma w domu, jest najcenniejsze.
*I tak też Wam mówię — nie szukajcie szczęścia tam, gdzie go nie ma. Czasem wystarczy się rozejrzeć… a ono stoi tuż obok.*