Zdrada, która odbija się echem – opowieść o miłości i przebaczeniu

polregion.pl 2 dni temu

Gdy zdrada odbija się echem – historia o miłości i przebaczeniu

Ewa krzątała się po podwórku, pieląc kwiatki, gdy podeszła do niej sąsiadka Wiesia. Ta, niby od niechcenia, rzuciła:

— Ewa, a ty swego Mariusza to nie karmisz? On, o ile wiem, u Haliny Wiesławowej kolację jada…

Ewa zastygła. Ręce jej opadły.

— Wiesia, co ty wygadujesz?!

— A to, co na własne oczy widziałam — odparła tamta z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, syna pogadać. Podeszłam pod okno, a tam twój Mariusz z nią przy stole, jak u siebie. Zastukałam, a on pod stół się schował.

— Nie wierzę. Zmyślasz — Ewa chciała machnąć ręką, ale dreszcz już biegł jej po plecach.

— Po co mi kłamać? Nie wierzysz, to nie. Tylko później nie dziw się.

Ewa niby nie uwierzyła, ale niepokój został. Tym bardziej iż Mariusz od jakiegoś czasu jakoś nie garnął się do stołu. Trzeci dzień z rzędu wracał z pracy i mówił: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupy, ani kotleta.

Tego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Ewa nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „Nie może być. To niemożliwe…”

Następnego dnia Mariusza nie było do późna. Kolacja ostygła. Ewa, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła do domu Haliny Wiesławowej.

Stanęła przed furtką, wahając się. Cicho. Tylko w przedpokoju paliło się światło. W domu cisza. Ale czemu ta kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo podobna do tej, którą nosił Mariusz. Nagle olśniło ją. Córeczka Ania niedawno nauczyła się haftować i, dumna z nowej umiejętności, ozdobiła podszewkę ojcowskiej kurtki kwiatkami. Ewa podeszła i, z drżeniem, wywróciła kurtkę na lewą stronę. Drobniutkie wyszyte stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak oszalałe. Nogi się ugięły. Osiadła na podłodze. Łzy polały się same.

Po chwili w korytarzu pojawił się Mariusz. Potargany, zawstydzony.

— Ewa… wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co, anatomię tu przerabiasz? Albo algebra do nocy? — Ewa wstała, a w jej głosie więcej było bólu niż gniewu. — Ja, głupia, myślałam, iż się męczysz… A ty – z nią, przy jednym stole. I pod stół się chowasz, gdy cię nakryją!

Mariusz rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Ewa! No wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja się po cudzych łóżkach nie włóczę. Wstydzić się nie muszę! To wam obojgu wstyd powinno być!

Halina Wiesławowa miała w okolicy opinię wielkomiejskiej elegantki. Miejscowi? Nie liczyli się. Zamieszkała w domu komunalnym, w którym mieszkały cztery rodziny, i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi, ani życie, ani choćby uczniowie. Aż pewnego dnia zbutwiała deska na ganku. Wtedy rozpłakała się na progu. Właśnie wtedy przechodził Mariusz. Zaoferował pomoc, naprawił stopień. A potem… został na herbatę.

Tak się to zaczęło.

Najpierw – wafelki ze sklepu. Potem – kotleciki. W końcu – ciepły wieczór przy kuchennym stole. Halina nie czuła do Mariusza nic, ale samotność też nie była przyjemna. A on… Był dumny. Nauczycielka! Z nim przy stole!

Ale teraz wszystko wyszło na jaw.

Ewa płakała, wtulona w poduszkę. Dzieci – dziewięcioletnia Ania i sześcioletnia Ola – przypełzały do niej, nie rozumiejąc, co się stało, i też zaczęły płakać. Bo mama płakała.

Rozwód? Ale dokąd iść? Rodziny nie mieli. W okolicy tylko plotki. Pracy – jak na lekarstwo.

Mariusz czuł winę. Przez kilka dni nie podchodził do Ewy. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Kilka razy próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał – ale Ewa była nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem do pary.

— Ewa… przez dziewczynki…

— Nie zasłaniaj się córkami! Nie tobie teraz nimi się zasłaniać!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Halina wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. W domu Ewy i Mariusza panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Aniu! Olu! — zawołała Ewa z okna.

Dziewczynki wpadły do domu. Matka podała im zawiniątko z jedzeniem:

— Zanieście tacie obiad na pole.

Ania z Olą pobiegły, ile sił w nogach. Traktor Mariusza stał na środku pola. Machały rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Mariusz wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Przysłała?! — zapytał.

— Proszę! — Ania podała zawiniątko. — Są kotlety i chleb.

Mariusz usiadł na ziemi, rozłożył jedzenie na ceracie, wciągnął zapach świeżego chleba. Oczy zaszkliły się.

— Tato, czemu płaczesz?

— Nie, to tylko kurz w oczy…

Wracając do domu z polnym bukietem, Mariusz podszedł do Ewy.

— Wybacz mi, Ewo. I dziękuję ci.

— Już wybaczone. Gdybym nie wybaczyła, nie nakarmiłabym — Ewa uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Malutki, różowolicy, z tatowymi oczami.

A Mariusz? Mariusz nigdy więcej nie zajrzał do obcej kobiety choćby po sól.

Teraz już wiedział na pewno: dom to najcenniejsze, co ma.

Idź do oryginalnego materiału