Zdrada, która odbija się echem — opowieść o miłości i przebaczeniu

twojacena.pl 2 dni temu

Gdy zdrada odbija się echem – historia o miłości i przebaczeniu

Hania krzątała się w ogrodzie, pieląc grządki, gdy podeszła do niej sąsiadka Krysia. Rzuciła niby od niechcenia:

— Haniu, a swojego Adama to nie karmisz? On, między nami mówiąc, u Jadwigi Stanisławówny kolację jada…

Hania zastygła. Ręce jej opadły.

— Krysiu, co ty pleciesz?!

— A to, co widziałam na własne oczy — odpowiedziała tamta, krzywiąc się szyderczo. — Wczoraj szłam do nauczycielki, żeby o synu pogadać. Podeszłam pod okno, a tam twój Adaś za stołem jak u siebie. Zapukałam — on pod stół się schował.

— Nie wierzę. Wymyślasz — Hania chciała machnąć ręką, ale dreszcz już biegł jej po plecach.

— A po co mi kłamać? Nie wierzysz — twój wybór. Tylko potem się nie dziw.

Hania niby nie uwierzyła, ale gorycz pozostała. Zwłaszcza iż Adama ostatnio jakoś nie ciągnęło do stołu. Trzeci dzień z rzędu wracał z pracy i mówił: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupy, ani kotleta.

Tamtego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Hania nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „To niemożliwe. Nie może być…”

Następnego dnia Adama nie było do późna. Obiad wystygł. Hania, nie wytrzymując, narzuciła na ramiona sweter i pobiegła do domu Jadwigi Stanisławówny.

Stanęła przed furtką, wahając się. Cicho. Światło paliło się tylko w przedpokoju. W domu panowała cisza. Ale co to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo podobna do Adama. I wtedy ją olśniło. Córka Marysia niedawno nauczyła się haftować — i, dumna z nowej umiejętności, ozdobiła podszewkę ojcowskiej kurtki malutkimi kwiatkami. Hania podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę na drugą stronę. Drobniutkie haftowane stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce zaczęło walić jak szalone. Nogi się ugięły. Osiadła na podłodze. Łzy popłynęły same.

Po chwili do przedpokoju wyszedł Adam. Zmieszany, niepewny.

— Haniu… wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co, anatomię tu przerabiasz? Czy lekcje matematyki macie do północy? — Hania wstała, a w jej głosie było więcej bólu niż złości. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty — z nią, przy jednym stole. Jeszcze pod stół się chowasz, gdy cię przyłapią!

Adam rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Haniu! Wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja po cudzych łóżkach nie skaczę. Wstydzić się nie mam cz! To wam — tobie i jej — wstyd powinno być!

Jadwiga Stanisławówna uchodziła we wsi za miejską damę. Miejscowi — nie liczyli się. Zamieszkała w kamienicy z czterema rodzinami i liczyła dni do powrotu do miasta. Nie interesowali ją sąsiedzi, ani codzienność, ani choćby uczniowie. Aż pewnego dnia zbutwiała deska na ganku. Wtedy rozpłakała się na progu. Właśnie wtedy przechodził Adam. Zaproponował pomoc, naprawił schodek. A potem — został na herbatę.

Od tego się zaczęło.

Najpierw — wafelki ze sklepu. Potem — kotlety. Potem — ciepłe wieczory przy kuchennym stole. Jadwiga nie czuła do Adama niczego głębszego, ale samotność także nie koiła. A on… Był dumny. Nauczycielka! Z nim przy stole!

Ale teraz wyszło wszystko na jaw.

Hania płakała, wtulona w poduszkę. Dzieci — dziewięcioletnia Marysia i sześcioletnia Ola — podpełzły do niej, nie rozumiejąc, co się stało, i też zaczęły płakać. Bo mama płakała.

Rozwód? Ale gdzie iść? Rodziny nie miała. We wsi — same plotki. Pracy — niewiele.

Adam czuł winę. Przez kilka dni nie podchodził do Hani. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Kilka razy próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał — ale Hania pozostała nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie jestem do pary.

— Haniu… przez dziewczynki…

— Nie zasłaniaj się córkami! Nie tobie teraz nimi wycierać gębę!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Jadwiga wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wieś. A w domu Hani i Adama panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Marysiu! Olu! — zawołała Hania z okna.

Dziewczynki wpadły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:

— Zanieście tacie w pole obiad.

Marysia z Olą pobiegły, ile sił w nogach. Traktor Adama stał na środku pola. Dziewczynki machały rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Adam wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.

— Proszę! — Marysia podała zawiniątko. — Są kotlety i chleb.

Adam usiadł, rozłożył wszystko na ceracie, wdychając zapach świeżego pieczywa. Oczy mu zaszkliły.

— Tato, czemu płaczesz?

— Nic… pył tylko wpadł w oczy…

Wróciwszy do domu z naręczem polnych kwiatów, Adam podszedł do Hani.

— Wybacz mi, Haniu. I dziękuję ci.

— Już wybaczyłam. Gdybym nie wybaczyła — nie nakarmiłabym — Hania uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawna.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jasiek. Malutki, różowolicy, z tatowymi oczami.

A Adam? Adam nigdy więcej nie zajrzał do obcej kobiety choćby po sól.

Teraz wiedział na pewno: dom — to najcenniejsze, co ma.

Idź do oryginalnego materiału