Zdrada, która odbija się echem — opowieść o miłości i przebaczeniu

newsempire24.com 1 dzień temu

Kiedy zdrada odbija się echem – historia jednej miłości i przebaczenia

Zosia krzątała się po podwórku, pieląc kwiatki, gdy podeszła do niej sąsiadka Hanka. Rzuciła niby od niechcenia:

— Zosiu, a swojego Kazika to ty nie karmisz? On, między nami mówiąc, u Weroniki kolację jada…

Zosia zastygła. Ręce jej opadły.

— Hanko, co ty pieprzysz?!

— A no to, co sama widziałam — odparła tamta z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, synek sprawę miał. Podeszłam pod okno, a tam twój Kazik u niej za stołem, jak u siebie. Zapukałam — to pod stół się schował.

— Nie wierzę. Wymyślasz — Zosia chciała machnąć ręką, ale już czuła dreszcze na plecach.

— A po co mi kłamać? Nie wierzysz, to nie. Tylko potem się nie dziw.

Zosia niby nie uwierzyła, ale podejrzenie zostało. Tym bardziej, iż Kazik od jakiegoś czasu jakoś nie garnął się do stołu. Trzeci dzień z rzędu wraca z roboty i mówi: „Tak się zmęczyłem, iż jeść mi się nie chce”. Ani zupy, ani kotlecików.

Tego wieczoru, gdy mąż wcześnie się położył, Zosia nie mogła zmrużyć oka. Patrzyła na jego twarz w świetle księżyca i tłumiła myśli. „Nie może być. Nie może…”

Następnego dnia Kazika nie było do późna. Obiad ostygł. Zosia, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła do domu Weroniki.

Stanęła przy furtce, wahając się. Cicho. Światło pali się tylko w przedpokoju. W domu cisza. Ale co to za kurtka wisi na wieszaku? Podobna… Bardzo podobna do Kazikowej. I nagle olśniło ją. Córeczka Kinga niedawno nauczyła się haftować — i dumna z nowej umiejętności, wyszyła tacie na podszewce małe stokrotki. Zosia podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę. Drobniutkie haftowane kwiatki wbiły się w oczy jak oskarżenie. Serce walczyło jak oszalałe. Nogi się ugięły. Osunęła się na podłogę. Łzy same polały się strumieniem.

Po chwili do przedpokoju wyszedł Kazik. Zmieszany, rozczochrany.

— Zosiu… ty wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co tu, anatomię przerabiasz? Czy lekcje matematyki teraz do północy? — Zosia poderwała się, a w jej głosie było więcej bólu niż gniewu. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty — z nią, przy jednym stole. I jeszcze pod stół się chowasz, jak cię przyłapią!

Kazik rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Zosiu! No wybacz! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Nie ja po cudzych łóżkach skaczę. Mnie wstydzić się nie ma czego! To wam obojgu wstyd powinno być!

Weronika miała we wsi status “warszawianki”. Miejscowych nie liczyła. Wynajęła pokój w kamienicy i odliczała dni do powrotu do miasta. Nie obchodzili ją sąsiedzi, ani życie, ani choćby uczniowie. Aż pewnego dnia zgniła deska na ganku. Wtedy rozpłakała się jak dziecko. Akurat przechodził Kazik. Pomógł, naprawił schodek. A potem… został na herbatę.

Tak się zaczęło.

Najpierw — wafelki ze sklepu. Później — kotleciki. W końcu — długie wieczory przy kuchennym stole. Weronika nie czuła do Kazika niczego, ale samotność też nie była przyjemna. A on? Był dumny. Nauczycielka! Z nim przecież jada!

Ale teraz wyszło szydło z worka.

Zosia szlochała w poduszkę. Dziewczynki — dziewięcioletnia Kinga i sześcioletnia Zuzia — przypełzały do niej, nie rozumiejąc, o co chodzi, i też zaczęły płakać. Bo mama płakała.

Rozwód? A dokąd iść? Rodziny nie miała. We wsi — same plotki. Roboty — marne.

Kazik czuł wyrzuty sumienia. Przez kilka dni nie podchodził do Zosi. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał — ale Zosia była nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie pasuję.

— Zosiu… dla dziewczynek…

— Nie zasłaniaj się córkami! Nie tobie teraz nimi przykrywać!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Weronika wyjechała. Spakowała manatki i zniknęła ze wsi. A w domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się na podwórku.

— Kinga! Zuzia! — zawołała Zosia z okna.

Dziewczynki wpadły do domu. Matka podała zawiniątko z jedzeniem:

— Zanieście tacie w pole obiad.

Kinga z Zuzią pognały jak wiatr. Kazik stał pośrodku pola za traktorem. Machały do niego rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Kazik wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Przysłała?! — powtórzył.

— No! — Kinga podała zawiniątko. — Są kotlety i chleb.

Kazik usiadł na ziemi, rozłożył wszystko na ceracie, wciągnął zapach świeżego chleba. Oczy mu zaszkliły.

— Tato, ty płaczesz?

— Nie, to tylko pył w oczy wpadł…

Wróciwszy do domu z polnym bukietem, Kazik podeszł do Zosi.

— Wybacz mi, Zosiu. I dziękuję ci.

— No wybaczam. Gdybym nie wybaczyła — nie nakarmiłabym — Zosia uśmiechnęła się pierwszy raz od wielu miesięcy.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jaś. Mały, różowy, z tatowymi oczami.

A Kazik? Kazik nigdy więcej nie zaglądał do obcych kobiet, choćby po sól.

Teraz już wiedział na pewno: to, co ma w domu, jest najcenniejsze.

Idź do oryginalnego materiału