„Zdecydowaliśmy, iż nasze dzieci nie otrzymają spadku. Niech to będzie dla nich życiową lekcją.”

polregion.pl 1 dzień temu

Zdecydowaliśmy się nie zostawiać dzieciom spadku. Niech to będzie dla nich życiowa lekcja.

Zawsze staraliśmy się być dobrymi rodzicami – nie tyranami, nie moralizatorami, ale ludźmi, na których można się oprzeć. Wychowywaliśmy syna i córkę w miłości i spokoju. W domu panowała atmosfera zaufania – nie przeglądaliśmy ich telefonów, nie kontrolowaliśmy każdego kroku, nie krzyczeliśmy, nie upokarzaliśmy. Wszystkie sprawy rozwiązywaliśmy przy stole, rozmową, a nie awanturami. Myślałem, iż właśnie tak powinno się wychowywać dzieci – z szacunkiem. Ale teraz rozumiem, iż nasz spokój postrzegali nie jako siłę, ale jako słabość.

Może powinniśmy być surowsi. Czuwać uważniej. Ale to przecież rodzina… Na bliskich patrzy się długo przez pryzmat miłości, a nie prawdy. Nie zauważyliśmy, gdy nasze dzieci stały się zimne, wyrachowane i bezduszne. Po prostu nie chcieliśmy w to uwierzyć. Na naszą zgubę.

Pewnego dnia rozchorowałem się i zostałem w domu. Córka, 17-letnia Zosia, nie wiedziała o tym. Przyszła z koleżanką i od razu poszły do kuchni. Otworzyły wino i zaczęły rozmowę, której nigdy nie zapomnę.

Najpierw było zwykłe paplanie. A potem usłyszałem:
— Znów wyciągnęliśmy z taty portfela trochę forsy. choćby nie zauważył. Są tak naiwni, iż aż żal – niczego nie widzą, nic nie rozumieją…

Zamarłem. W piersi ścisnęło mi się tak mocno, iż ledwo oddychałem. Moja córka, która nazywała mnie „tatusiem”, przytulała się i uśmiechała – teraz mówiła o mnie, jakbym był nikim. Bezczelnie, z pogardą, wyśmiewając mnie i moją żonę Martę. Nagle zrozumiałem – to nie był jednorazowy wybryk. To było lustro, w którym zobaczyłem, kogo tak naprawdę wychowaliśmy.

Wszedłem do kuchni. Koleżanka natychmiast się zorientowała i oniemiała. Zosia ciągle paplała, dopóki nie usłyszała moich kroków. Odwróciła się – i zrobiła się biała jak ściana. Spojrzała jak przestępca złapany na gorącym uczynku. Spotkaliśmy się wzrokiem, ale ani słowa nie padło. Wziąłem z lodówki butelkę wody i wyszedłem.

Tego samego wieczoru zamontowałem zamek w drzwiach naszej sypialni. Gdy Marta wróciła do domu, opowiedziałem jej wszystko. Starałem się złagodzić cios. Płakała. Potem przyznała, iż od dawna czuła, jak dzieci się oddalają, ale miała nadzieję, iż to tylko okres dojrzewania.

Oczywiście gwałtownie się zorientowali, iż coś jest nie tak. Zaczęli udawać: „mamusiu”, „tatusiu”, pomoc, troska. Ale już im nie wierzyliśmy. Po kilku miesiącach maski opadły. Zimne spojrzenia, obojętność, zamknięte drzwi. Przestali grać komedię.

Gdy syn Bartek skończył 18 lat, podjęliśmy decyzję: sprzedaliśmy duże mieszkanie w Warszawie, kupiliśmy dzieciom kawalerkę na Woli, ale zapisaliśmy ją na siebie. Dla siebie zaś nabyliśmy niedokończony dom pod Łowiczem, który wykończyliśmy w rok. Zaczęliśmy żyć dla siebie. A dzieci? Zapomniały o nas.

Ani telefonu, ani odwiedzin. Tylko wtedy, gdy potrzebowały pieniędzy – „pożyczcie”. I tyle. Zrozumieliśmy – nie ma w nich ciepła. Tylko wyrachowanie.

Wtedy podjęliśmy ostateczną decyzję: nie będzie testamentu. Cały majątek – dom, działka, oszczędności – przekażemy fundacji charytatywnej. Lepiej pomóc tym, którzy naprawdę potrzebują, niż tym, którzy uważają, iż im się coś należy.

Może kiedyś zrozumieją. Może pojmą, iż rodzice to nie bankomat. Że zaufanie to nie słabość. Że kochać – to nie znaczy przymykać oczy na zdradę.

A tymczasem – żyjemy. Cicho. Spokojnie. Z poczuciem, iż postąpiliśmy słusznie.

Idź do oryginalnego materiału