Czy to już za późno na szczęście? Nie. Właśnie w samą porę…
Kiedy Weronika przeprowadziła się do małej wioski na Podkarpaciu, choćby nie przypuszczała, iż zacznie się tam nowy rozdział jej życia. Domek dostała w spadku po dalekiej ciotce – stary, z pochylonym gankiem. Ale od pierwszego dnia Weronika postanowiła: wszystko tu odnowi, zacznie od zera. Marzyła o ciepłym domu, gdzie słychać będzie śmiech, unosić się zapach żurku i panować spokojny nastrój domowego zacisza.
Pewnego dnia, gdy kończyła przybudówkę, zobaczyła kobietę idącą od przystanku autobusowego. Wysoka, zgrabna, z jakąś miejską klasą. „Ależ kobieta…” – pomyślała Weronika. To była Krystyna, sąsiadka.
Później spotkały się przypadkiem przy sklepie wiejskim.
– Słyszałam, iż pani to Weronika? A ja jestem Krystyna – powiedziała, wyciągając rękę.
Tak zaczęła się ich znajomość. Krystyna gwałtownie urzekła Weronikę – mądra, dobra, spokojna. Najpierw rozmawiały jak sąsiadki, potem coraz częściej, aż w końcu Weronika musiała sobie przyznać: jest zakochana.
Krystyna była od niej trzy lata starsza. Miała już wtedy pięćdziesiąt osiem lat. Przeżyła niełatwe życie – pracowała, sama wychowała syna, bo z ojcem chłopaka nic z tego nie wyszło. Syn dorósł, wyjechał na studia, ożenił się, teraz mieszka z rodziną w innym województwie. Wnuczka ma już pięć lat, ale odwiedzają ich bardzo rzadko…
Krystyna często siadywała przy oknie i wspominała dzieciństwo. Mieli wielodzietną rodzinę – sześcioro dzieci, rodzice i babcia. Dom malutki, pieniędzy nie było prawie wcale. Zabawek też nie. Babcia gotowała, prała, zajmowała się najmłodszymi, podczas gdy rodzice harowali w polu.
Ojciec był cieślą, przynosił pieniądze, ale też wracał do domu podchmielony. Matka kłóciła się z nim, ale dzieci nie krzywdził. Kiedy Weronika była w trzeciej klasie, ojciec niespodziewanie zmarł. Zaraz po nim odeszła babcia. Matka została sama z szóstką dzieci.
Od tamtego dnia Weronika przestała być dzieckiem. Została nianią dla młodszego rodzeństwa, gotowała, sprzątała, prała, zapominając o koleżankach i zabawkach. Gdy w szkole przewróciła się ze strychu i złamała rękę, lekarze nie zdołali jej w pełni wyleczyć. Od tamtej pory lewa ręka słabo jej służyła. Praca w domu stała się trudniejsza, ale nigdy się nie skarżyła.
W internacie, gdzie Weronika uczyła się po ósmej klasie, jakby się odrodziła. Tam po raz pierwszy ją chwalono, znalazła przyjaciółki, poczuła się potrzebna. Najbardziej pokochała szycie – pracowała jedną ręką, ale wszystko wychodziło starannie i pięknie. Nauczyciele nie wierzyli własnym oczom, koleżanki z kursu podziwiały. Dwa razy w roku przyjeżdżała do domu z własnoręcznie uszytymi prezentami dla rodziny.
Na drugim roku Weronika zakochała się w Jacku. Był troskliwy, wesoły. Weronika już wyobrażała sobie, jak wyjdzie za niego za mąż… Ale gdy opowiedziała o tym matce, ta odparła chłodno:
– Jaką ty możesz mieć przyszłość? Ręka chora. Zostaniesz sama.
Słowa matki zabolały. Powoli Jacek się oddalił. Po ukończeniu szkoły Weronika znalazła pracę, ale niedługo firmę zamknięto. Musiała wrócić do wsi. I wtedy właśnie zaczęło się jej prawdziwe życie.
Sąsiadem okazał się Tadeusz – wdowiec, który przyjechał z innej wioski. Wysoki, postawny, o dobrych oczach. Zaczął dbać o Weronikę – stanowczo, ale delikatnie. Nigdy nie wspominał o jej ręce, nigdy nie patrzył z politowaniem.
Po roku oświadczył się. Płakała z euforii – nie wierzyła, iż to możliwe. Że ktoś może ją pokochać po prostu, bez żadnych warunków.
Minęło wiele lat. Wybudowali przytulny dom, wychowali syna, przetrwali różne trudności. Teraz Weronika często gotuje żurek i czeka, aż Tadeusz wróci z pola.
Tamtego wieczoru wszedł do furtki zmęczony, ale uśmiechnięty:
– No, siewy skończone. Teraz możemy trochę odpocząć.
A ona tylko poprawiła ściereczkę na kuchence i cicho odpowiedziała:
– Ja zawsze żyję dla ciebie…