Zasypani przez śnieg: nieprzejezdne drogi i zamknięte drzwi.

polregion.pl 2 miesięcy temu

Zamieć była potworna. Drogi zasypane — nie dało się ani przejść, ani przejechać. Drzwi klatki nie otworzyć: zawiane na głucho trzema metrami śniegu, choćby odkopanie się nie wchodziło w grę. W końcu to nie północne miasto, a budynki nie były przystosowane do takich kaprysów natury. Prawdziwa katastrofa, bez żartów.

Tej nocy u Weroniki umierał ojciec.

Wylew. Ani karetki, ani ratowników, którzy mogliby pomóc. Tylko ona, młoda lekarka-neurolog, oraz skromny zapas leków i sprzętu w domu.

Tata upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Weronika nie widziała, jak do tego doszło, ale rozpoznanie udaru to zadanie dla pierwszoroczniaka medycyny. Dla niej to nie było trudne — natychmiast poznała apopleksję i zrozumiała, iż poza szpitalem ojciec nie dotrwa do rana.

Dzwoniła do wszystkich, do kogo tylko mogła, choćby na policję. Odpowiedź była jedna: „Zgłoszenie przyjęte. Nasi pracownicy dotrą, gdy tylko będzie to możliwe”.

Nikt nie przyjdzie z pomocą, to było jasne. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ciężko wlekła ojca na łóżko, a on tylko jęczał, całkowicie sparaliżowany. Leki przeciwzakrzepowe odpadają. Więc aspiryna, potem dożylnie prednizolon, przeciw obrzękowi mózgu. Ciśnienie? Niskie. Bisoprolol niepotrzebny.

Pozostało tylko czekać. Działała jak automat. Według procedur, podręcznikowo. Żadnych emocji, tylko pustka.

A potem, jakby tego było mało, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i jakoś ciaśniej. Jakby meble nagle spuchły półtora raza, a powietrze zgęstniało do konsystencji syropu. Dźwięki stały się ostre i głośne. Tata oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków — już dobrze. A Weronika wydawała się nie oddychać wcale.

— Żeby już było rano — szepnęła. Tylko po to, by usłyszeć własny głos, upewnić się, iż jeszcze żyje.

I wtedy właśnie ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.

Weronika przestraszyła się i ucieszyła jednocześnie. Pomoc nadeszła, bo kto inny by pukał? Rzuciła się do drzwi, zahaczając o wszystkie możliwe kantory po drodze. Odnalazła zamek, otworzyła. W oczy uderzyło jaskrawe światło latarki.

— Cześć — powiedział po drugiej stronie ślepiącego światła męski głos, aż nazbyt znajomy.

To był tylko sąsiad. Typ spod ciemnej gwiazdy, Bartosz, wieczny infantylny trzydziestolatek. Nie mogła go znieść. Czterdziestoletni facet zachowywał się jak rozwydrzony nastolatek, któremu rodzice zdjęli smycz. Był niesfornym duchem, potrafił chodzić pół roku z dziką czupryną, a potem ogolić się na irokeza i farbnąć włosy na jaskrawozielono. Mógł się bić z dzielnicowym, popełniać setki szaleństw. Nie pracował. A mimo to żył.

Dla niej, która dzieciństwo i młodość poświęciła na notatki i rysunki jelit, kości i czaszek, jego życiowe credo było obraźliwe. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.

Chciała zatrzasnąć przed nim drzwi, ale sąsiad bezceremonialnie wsunął nogę w szparę. To była czysta bezczelność, granicząca z wykroczeniem.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Zabierz nogę — warknęła stanowczo.

Bała się go i za każdym razem, gdy mieli jakikolwiek kontakt, odskakiwała od niego jak oparzona.

— Dobra, już — faktycznie cofnął nogę, a przy okazji opuścił latarkę. — Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.

— Nie twojej.

— Czyli jednak potrzebujesz — Bartosz okazał się bystry. — Masz zapas wody?

— Boże drogi, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu! — oburzyła się i znów próbowała zatrzasnąć drzwi.

Nieznośny człowiek! Ale tym razem Bartosz nie wsadził nogi. Zamiast tego postawił na progu pięciolitrowkę wody. Potem wrócił do swojego mieszkania. Tego za ścianą. Za ścianą, która nie tłumiła jego pijackich wrzasków, gitarowych eksperymentów i nieudolnych prób gry na harmonijce.

— Okropny drań — mruknęła Weronika.

A potem się zamyśliła. Przemyśliła do kuchni. Faktycznie — krany zawyły chórem pustych rur. Pięciolitrówka stała na granicy między jej mieszkaniem a światem zewnętrznym.

A potem Bartosz przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarz, kompletnie nie pomyślała. A przecież to ona powinna być wybawicielką, przynajmniej na klatce.

— Mam ochotę posłać cię do diabła — wyznała Weronika, gdy Bartosz wręczył jej naładowaną latarkę.

— Śmiało — wzruszył ramionami. — Tylko powiedz: jak twój ojciec?

— Co, piłeś z nim, czy co? Co cię to obchodzi?

— Nie piłem. Jak on się ma? — zapytał wprost.

— Wylew… — wyrwało się Weronice. — Potrzebna karetka…

Bartosz gwałtownie odwrócił się na piętach swoich znoszonych klapek i zniknął za swoimi wyświechtanymi drzwiami. Weronika została sama. Z umierającym tatą. Z pięciolitrówką i latarką.

— To drań, tato. Prawdziwy drań. Dzielnicowy pijaczek — sam ich znałeś, złapałeś ich z pół kompanii…

Latarka, nawiasem mówiąc, okazała się błogosławieństwem. Udało jej się zmierzyć tacie ciśnienie, znaleźć w zapasach butelkę glukozy i przygotować kroplówkę. Spróbowała nastawić czajnik — nie wyszło! choćby gaz się zaciął!

Chciało jej się płakać. Dyplomowana neurolog, a nie może uratować jedynej osoby, która jest dla niej ważna. I to tylko dlatego, iż spadło za dużo śniegu naraz? Po co więc lata studiów, stażu? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna.

A potem znów pojawił się Bartosz.

— Źle ci, Weronika. Czuję nieszczęście, uwierz — miał na sobie coś bardzo futrzanego, polarniczego. Jakby żywcem wyjęty z czarno-białych zdjęć pionierów Arktyki. W ręku trzymał torbę, wypchaną czymś w podobnym stylu — sterczały z niej pulchne rękawy i grube skarpety.

— Nie wierzę. Ale wejdź — poddała się Weronika.

— Odmawiam zaproszenia — powiedział Bartosz, przekracz— Wiesz co, Weronika — powiedział cicho, patrząc w podłogę — czasem choćby najgorszy drań może się przynajmniej raz w życiu przydać.

Idź do oryginalnego materiału