Zastruże. Wachlarz niezwykłych historii z drogi

nieustanne-wedrowanie.pl 11 miesięcy temu

Żeby zrozumieć, jak to jest wędrować pośród pól, po drodze gruntowej, gdzie dookoła totalne bezludzie, nie wystarczy jedynie czytać o tym, to trzeba poczuć na własnej skórze. Oczywiście mogę opowiadać Wam o wietrze we włosach, śpiewach skowronków, świerszczach, zachodach słońca, jednak to nie to samo. Takie szlaki są również całkiem nieprzewidywalne, choćby wówczas, gdzie na samym początku podróży ustalamy cele. Tak było tamtego dnia. Zastruże wyrosło nam na trasie całkiem bez planu. Posłuchajcie…

Posłuchajcie, bo to będzie opowiadanie pełne przygód. Wyrosły one na tym szlaku całkiem naturalnie. Po prostu mijałam je, jadąc rowerem i zatrzymywałam się przy nich, gdy mnie zawołały. Sądzę, iż to dlatego przywożę z moich dolnośląskich wojaży aż tak dużo nieznanych w wielkim świecie historii, ponieważ słyszę, jak do mnie przemawiają. Tamtego cudnego, upalnego dnia wyruszyłyśmy z Ines ze Środy Śląskiej do Bogdanowa, ponieważ zbierałam materiały do wpisu o tej miejscowości. Przywiozłam wówczas z tej wyprawy opowieść o komesie Bogdanie i jego grodzie, którego relikty przez cały czas są czytelne w tamtym terenie. Zebrałam także archiwum fotograficzne dotyczące grobowca jaśniepaństwa, do którego w pewnym okresie w dziejach sioło to należało. O tym wszystkim możecie poczytać w tym wpisie blogowym — O komesie Bogdanie z Bogdanowa, grodzie średniowiecznym i spotkaniu z duchem.

Bogdanów, Pyszczyn i Zastruże

Podróżowałam polnymi drogami, wśród dojrzewających zbóż. To był sam środek wakacji. Kiedy skończyłyśmy pracować w Bogdanowie, było już dość późne popołudnie i nadszedł czas aby zdecydować, co dalej? Najprościej byłoby wrócić do domu tą samą drogą, zwłaszcza iż niebo mocno się naburmuszyło i zaczynało straszyć burzą, jednak nam było mało! Połknęłyśmy bakcyla, a iż w koszach i sakwach rowerowych miałyśmy wszystko, czego potrzebowałyśmy w trasie, od wałówki po płaszcze przeciwdeszczowe, nie bałyśmy się tej grożącej piorunami aury.

Dzień był jeszcze całkiem młody, teren zrobił się pofałdowany. Na horyzoncie pojawiły się góry. To działało na nas dopingująco. Dla mnie to nie nowość, ponieważ już nie jeden raz byłam w tamtej okolicy, ale dla Ines — to całkowicie terra incognita. Wyjechałyśmy z Bogdanowa i skierowałyśmy się w kierunku Pyszczyna. Minęłyśmy pomnik Bismarcka, który stoi przy drodze w lesie, i gdzie kiedyś będąc ze Sławkiem, zgubiłam drogie okulary przeciwsłoneczne. Byłam wtedy wściekła na tego Niemca, którego obciążałam tą stratą. Wróciliśmy tam choćby po niedługim czasie, żeby ich poszukać, ale kanclerz schował je i nie chciał oddać.

Później zjechałyśmy w gruntową dróżkę i przed nami pojawiła się Pyszczyńska Góra. Ten widok zawsze mnie rozmiękcza i wywołuje zachwyty. Okolica ta jest bardzo malownicza. Mnóstwo tam zajmujących historii i zabytków, o których nie słychać w wielkim świecie. To prawdziwy raj dla Nieustannego Wędrowania.

Wokół Pyszczyńskiej Góry

Od tamtej chwili to wypiętrzenie cały czas było w zasięgu mojego wzroku. Wędrowałyśmy z psem w koszyku cały czas pod górę, a ścieżka wydawała się nie mieć końca. Mówiłam do Ines, iż tam, na szczycie tego wzniesienia znajdują się kamienne piece wapiennicze, a po drugiej stronie tej dróżki, również na podwyższeniu, niedługo pojawi się ruina wiatraka. I tak się stało niebawem. Żeby go Wam pokazać z tej wysokości, musiałam zrobić fotkę na zoomie. I stało się tak, iż od tych moich opowieści Ines zapragnęła wszystko to z bliska zobaczyć. Razem z pałacem w Pyszczynie i kaplicą, która dawniej pełniła rolę mauzoleum jaśniepaństwa z tej miejscowości. Tak ją nakręciłam tym moim gadaniem, iż nie było już odwrotu…

Holender na horyzoncie

Temat Holendra z Pyszczyna został przeze mnie opracowany na blogu dużo wcześniej. Wtedy można było do niego dotrzeć gruntową ścieżką, jednak teraz została ona zaorana i dawny wiatrak stał się dla nas niedostępny. Oczywiście, iż gdybyśmy się uparły, to cel zostałby osiągnięty, jednak deptanie upraw nie jest dla nas atrakcją.

Ruina otoczona była gęsto rosnącym dojrzewającym rzepakiem. Resztki drogi, która ongiś do niego prowadziła, widoczne są z oddali. przez cały czas rosną przy niej stare drzewa. Gospodarze ze wsi już nie wożą tamtędy woków ze zbożem do młyna, aby przerobić je na mąkę. Te czasy bezpowrotnie minęły, choć pola te przez cały czas rodzą obficie.

Żeby ufocić ten interesujący obiekt, musiałam sobie poradzić inaczej. Weszłam na chwiejącą się ambonę i dopięłam swego. Tamtego dnia więcej nie dało się osiągnąć, jednak nie jest to przegrana sprawa. Wystarczy wybrać się do tego miejsca późną jesienią, albo wczesną wiosną, kiedy ziemia nie rodzi. Wówczas droga do Holendra będzie wolna.

Wapienniki na Pyszczyńskiej Górze

Po wszystkich tych moich opowieściach o piecach wapienniczych na Pyszczyńskiej Górze, Ines płonęła z ciekawości i bardzo chciała je zobaczyć. Wbrew pozorom — bo wypiętrzenie to mierzy sobie zaledwie 273 mn.p.m — nie było łatwo dotrzeć do tych obiektów. Pyszczyńska jest stroma, a my miałyśmy już naprawdę sporo kilometrów w kołach. Poza tym rowery nasze mocno były obciążone. Sam Frutkowski waży prawie dziesięć kilogramów, iż o sakwach nie wspomnę. Frutek nie mógł mnie odciążyć i pójść o własnych siłach, bo w jego wieku i stanie zdrowia taka wspinaczka mogłaby go wykończyć. Trzeba było więc mocno się wysilać, aby osiągnąć cel.

Wapiennki bardzo działają na wyobraźnię. Słyszałam o nich dużo wcześniej, zanim przybyłam tam po raz pierwszy, iż to ruina zamku jest. Na pierwszy rzut oka można ulec takiemu wrażeniu, kiedy nie ma się wiedzy, ale stare piece również przypominają trochę jaskinie.

Wejście do wapiennika jest drożne. Bez problemu można zwiedzać go od wewnątrz. Dookoła wszędzie tylko las i skały. To naprawdę przecudne miejsce, do którego warto się wybrać na wędrowanie. Prawdziwa magia dolnośląska!

Oczywiście w piecach tych już od bardzo dawna nie wypala się skał wapiennych, ale wiedzieć trzeba, iż był czas, gdy tak czyniono. Teraz obiekty te pochłania natura. Stają się jej częścią i wielką ciekawostką dla wędrowców przybywających w te okolice. Atrakcja ta jest dostępna i nic nie kosztuje, jednak należy pamiętać, iż wapienniki są bardzo leciwe. Ich stan techniczny nie jest monitorowany. Zawsze istnieje ryzyko, iż konstrukcja ta runie w nieoczekiwanym momencie, dlatego polecam oglądać te obiekty jedynie z zewnątrz, ponieważ tak jest najbezpieczniej. Samotny turysta przysypany gruzem starego pieca w tej głuszy miałby małe szanse na przeżycie. Taki scenariusz jest jak najbardziej możliwy i nie należy go bagatelizować.

Pałac w Pyszczynie

Kiedy wróciłam z Pyszczyna po raz pierwszy, kilka lat temu, przywiozłam stamtąd mnóstwo ciekawych fotografii i udało mi się choćby wejść do mauzoleum von Matuschka, który to był ostatnim, przedwojennym właścicielem pszczyńskich dóbr. Wszystkie te informacje i zdjęcia zebrałam w tym wpisie — Kaplica grobowa. Von Matuschka z Pyszczyna. Warto poczytać, ponieważ historia ta pełna jest zwrotów akcji i tragicznych wątków. Natomiast my tamtego dnia, gdy zjechałyśmy z góry, mogłyśmy na tamtejszy pałac i kaplicę spojrzeć jedynie z zewnątrz.

Może na fotografiach tego aż tak bardzo nie widać, ale dwór w Pyszczynie to prawdziwy kolos. Naprawdę rzadko na swoich szlakach spotykam tak potężne rezydencje jaśniepańskie. Biegałyśmy wokół niego i wysilałyśmy się, aby cokolwiek uchwycić w obiektywie, a nie była to łatwa rzecz. Obiekt zabytkowy jest szczelnie ogrodzony, a na mur, który go okalał, musiałyśmy się wspinać, żeby coś zobaczyć.

Ponieważ obserwuję tę budowlę od dobrych kilku lat, widzę, iż nic się tam pożytecznego dla niej nie dzieje. Nie namierzyłam oznak remontu i żadnych prac, które zmieniają jego wygląd na lepsze. Ale i tak, pomimo wszystko byłyśmy z Ines zachwycone.

Dzisiaj wokół dawnej rezydencji jaśniepańskiej w Pyszczynie ziemię ryją świnie. Fajne takie są i choćby sympatyczne, i szkoda, iż kiedyś prawdopodobnie będzie z nich szynka…

Kaplica grobowa

W podziemiach tej sakralnej budowli znajduje się krypta. przez cały czas stoją tam sarkofagi i trumny ze szczątkami zmarłych. Wiem to, bo byłam i widziałam na własne oczy. Teraz kaplica pełni funkcję kościoła wiejskiego i dlatego można wejść na jej teren bez problemu. Kiedy wgłębiłam się w historię tego obiektu, byłam zdumiona, iż przy tym cichym wiejskim kościółku działo się aż tyle strasznych rzeczy. To właśnie tutaj zamordowany został ostatni przedwojenny właściciel Pyszczyna, von Matuschka. Zabili go rosyjscy żołnierze podczas próby obrony swojej żony i pokojówki przed gwałcicielami w mundurach.

Kierunek — Zastruże

Opuściłyśmy Pyszczyn zaraz po zwiedzeniu terenu świątynnego. Przed nami roztaczała się górska panorama. Ruszyłyśmy w kierunku Zastruża polnym szlakiem. Cudną jak milion dolarów drogą dolnośląską. Serce rośnie od takich widoków i zmęczenia nie czuje się wcale, choćby po całym dniu w trasie. Tego nie da się opowiedzieć słowami, to trzeba poczuć. Wypocić ciało i zmęczyć mięśnie do bólu. Wtedy dopiero każdy zrozumie, dlaczego nieustanne wędrowanie to najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu.

Takim właśnie cudnym szlakiem dotarłyśmy na drogę asfaltową gdzieś pomiędzy Krukowem a Zastrużem, dokąd zmierzałyśmy. Tuż przed mostem nad Strzegomką moją uwagę przukuł słup graniczny. Jego widok prawdziwie mną wstrząsnął, ponieważ — choć widziałam już podobne nie raz — to nigdy z napisem. I żeby tego było mało, na tym właśnie słupie przeczytałam po niemiecku nazwę mojego miasta! Neumarkt, czyli Środa Śląska.

Od razu dałam po hamulcach. Zatrzymałyśmy się tam i debatowałyśmy nad znaleziskiem, które uznałam za niezmiernie zajmujące. Takich rzeczy nie spotyka się często. Ten kamień stoi na granicy dawnego powiatu średzkiego. Teraz to powiat świdnicki, a słup opowiada o minionych dziejach tej ziemi. Łatwo jest go ominąć, bo nie specjalnie rzuca się w oczy, a napis na nim jest blady, jednak do mnie przemówił od razu i jeszcze z daleka, zanim do niego podjechałam.

Pałac Zastruże

O tym obiekcie również widziałam, iż tam się znajduje. Byłyśmy już kiedyś przy nim razem z Ines i wówczas weszłyśmy między ściany dworu i przechadzałyśmy się po dawnych jego komnatach. Tamtego dnia jednak zastałam pałac Zastruże ogrodzonym. Najwyraźniej zrujnowana rezydencja stanowi zagrożenie, stąd te zabezpieczenia. Budowla ta jest niezwykle interesująca w swojej konstrukcji. Dzieje się tak dlatego, iż dawny dom pański i dzisiejszy kościół Matki Boskiej Królowej Świata, który do niego przylega, w przeszłości stanowiły całość.

Dowodzą temu między innymi fotografie archiwalne, których nie brakuje z tej miejscowości. Na poniższym zdjęciu widzimy rezydencję w jednym kawałku. Po lewej widoczna nieistniejąca wieża kaplicy dworskiej. Rozdzielone obiekty – ruina dworu i świątynia – ongiś były jednością. Pomimo tego, iż Zastruże jest i w sumie zawsze było niewielką wsią, to jej dzieje porywają na maksa.

Źródło zdjęcia -https://polska-org.pl/866723,foto.html?idEntity=511947

Można się w nich zatracić i przenieść w czasie o wiele wieków wstecz, aż do monentu, gdy to średniowieczne wówczas sioło było własnością książęcą. Ciekawostką jest, iż w pewnym momencie w dziejach, w XIII wieku przez niedługi okres wieś ta należała do rycerza Scobeslausa. Jest to postać historyczna, a imię tego woja zapisano w jednym z Dokumentów Śląska. Zastruże jednak przez wieki głównie należało do kleru. Pierwsi świedcy właściciele wsi pojawiają się w zasadzie dopiero po czasie sekularyzacji, czyli po roku 1810. Dzieje tej dolnośląskiej miejscowości pełne są ciekawostek i zwrotów akcji. To temat na osobny i obszerny wpis, dlatego zanim materiał taki powstanie, zobaczcie zajawkę z tej jednodniowej wyprawy rowerowej.

Park dworski

Na tyłach dawnej tej rezydencji znajdował się park ze stawem. Zastruże położone jest na rzeką Strzegomką, dlatego klimat tam panował sielski i przyroda bujała dziko. Woda ta jednak często czyniła wiele szkód, występując z brzegów najcześciej wiosną.

Ta zielona enklawa nie przypomina dziś ogrodu, jest to teraz bardziej busz dolnośląski, ale przez cały czas można znaleźć tam po nim ślady. Zarówno świątynia jak i ruiny stoją także w otoczeniu dawnych budynków folwarcznych. Kiedy tam przybędziecie, zauważycie od razu, iż czas się tam zatrzymał.

Dostępne w sieci są również stare forografie dawnego parku. Widać na nich bogactwo, wypracowane rękami miejscowych chłopów.

Źródło fotografii -https://polska-org.pl/4105754,foto.html?idEntity=5822648

Zastruże. Ruina dworu

W dawnym dworze w Zastrużu działo się wiele ciekawych rzeczy. Przez wieki bogacono się tam i bankrutowano. Majątek nieustannie przekazywany był z rąk do rąk kolejnym jaśniepanom. W lutym 1945 roku wieś została przejęta przez Armię Czerwoną, a tuż obok znajdowała się linia frontu. Wojna nie uszkodziła bryły pałacu, jednak nie oszczędziła jego wnętrza i wyposażenia, które rozkardziono. Później, gdy w dawnym majątku rządził PGR, nikt nie zadbał o dawną rezydencję. Budowla zaczęła popadać w ruinę, a proces niszczenia postępował bardzo prędko. Już w latach 50 ubiegłego stulecia dwór nie posiadał piętra i dachu. Na parterze natomiast zorganizowano magazyn zbożowy. Potem zawaliły się stropy i… zostały z niego jedynie ściany, tak jak widać na fotografiach.

Pomimo tego jednak, obiekt ten zabytkowy choćby w takim stanie robi piorunujące wrażenie. Jest jak wechikuł czasu. w murach swoich kryje dzieje tej ziemi, opowiada o dawnych jej właścicielach. O ich kłopatach finansowych i sukcesach. O rozprawach sądowych, transkcjcjach handlowych i perypetiach rodzinnych. Często w dziejach tego majątku było tak, iż zarządzały nim kobiety. Silne i dzielne, działające też ku dobru mieszkańców wsi.

Zastruże mające taki zabytek na swoim terenie, mogłoby uczynić z nich trwałą ruinę, która stałaby się atrakcją turystyczną. Jest tam jeszcze z czym zadziałać. Stara poniemiecka cegła przeznaczona do rezydencję dominialną nie tak gwałtownie się rozleci. Może kiedyś znajdą się ludzie, którym będzie na tym zależeć i może znajdą się również fundusze na takie przedsięwzięcie. Warto zawalczyć o coś tak cennego.

Bohater Stanisław Bal

Ten obelisk zatrzymał mnie w chwili, gdy właśnie zamierzałam opuścić Zastruże i kierowałam się w stronę Gościsławia. Pomimo, iż pomniki mają za swoje zadanie ocalać od zapomnienia, z doświadczenia wiem, iż rzadko zwracają uwagę przejezdnych. Dlatego też zapawne wielu przybywających w tamte okolice wędrowców mija ten kamień bez większych emocji. A to wielka szkoda, bo to bardzo interesująca historia jest.

Tekst inkrypcji: Stanisław Bal urodzony 1 stycznia 1922 roku we wsi Łukowiec Żukowski. Był żołnierzem armii Józefa Hallera (1917-1919). Wraz z ojcem Janem Balem należał do organizacju zbrojnej „Baza Topór”, w skład której wchodzili dowódcy i żołnierze Armi Krajowej, partyzanci oraz miejscowi chłopi. Celem „Bazy Topór” była obrona miejscowej ludności przed okupantem. W 1944 roku Stanisław został wcielony do 1 Armii Wojska Polskiego. Ukończył czteromiesięczną szkołę podoficerską w Rzeszowie, otrzymując stopień kaprala. Następnie został oddelegowany do 10 pułku 4 Dywizji Piechoty imienia Jana Kilińskiego dowodzonej przez Bolesława Kieniewicza. We wrześniu 1944 brał udział w walkach o wyzwolenie dzielnicy Warszawy – Pragi. Od stycznia do marca 1945 roku brał udział w walkach o Piłę, Jastrów, Wał Pomorski i Kołobrzeg. Dnia 18 marca 1945 roku uczestniczył w uroczystościach zaślubin Polski z morzem w Kołobrzegu. W kwietniu brał udział w bardzo ciężkiej akcji forsowania Odry, a następnie od kwietnia do maja 1945 roku w „operacji berlińskiej”. W czerwcu 1945 4 Dywizja Piechoty zostaje rozformowana. Stanisław zostaje przetranspotrowany do Warszawy. Pełni tam służbę wojskową na stanowisku „szefa” zaopatrzenia ambulansu. W 1946 roku zostaje przeniesiony do rezerwy. Osiedla się w miejscowosci Lipnica w powiecie Środa Śląska, gdzie są jego rodzice, którzy po wojnie zostali przesiedleni z kresów wschodnich na odzyskane ziemie dolnośląskie. W 1976 roku zamieszkał wraz z żoną Stanisławą we wsi Zastruże w gminie Żarów. W 1997 r. został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz został mianowany porucznikiem wojska Polskiego. Do końca życia (19.02.2009) prowadził gospodarswo rolne.

Stanisław Bal to prawdziwy żołnierz i bohater. Zasłużył na to, żeby przytanąć przy tym pomniku i wspomnieć jego imię.

Tamtego dnia do Środy Śląskiej zjechałyśmy bardzo późno. Na podwórku przy domu byłyśmy już po zachodzie słońca i po ciemku wprowadzałam rowery do komórki. Takie były w sumie całe minione wakacje. Wyjeżdżałyśmy wczesnym rankiem, a wracałyśmy po zmroku. Piękny to był czas…

Więcej naszych opowieści z drogi znajdziecie w innych wpisach blogowych na stronie Nieustannego Węrowania i również w naszych książkach (patrz poniżej). Publikacje te czekają na Was w naszym sklepie internetowym. Zapraszamy i polecamy!

Artykuł zawiera autoreklamę

Idź do oryginalnego materiału