Zaskakujące odkrycie na taburecie z liną w rękach

twojacena.pl 1 miesiąc temu

**Dzisiaj, 15 października**

Jakub zrozumiał z opóźnieniem, iż stoi na taborecie ze sznurkiem w ręce, a jego zamiary mogłyby zostać źle zinterpretowane.

Siedział na łóżku w samych bokserkach, nogi opuszczone na podłogę. Znów wydało mu się, iż słyszy głos matki.

— Jakub, synku… Jakub…

Prawie każdej nocy budził się od tego wołania. Wiedział, iż nie może go wzywać — umarła trzy tygodnie temu. Mimo to siadał, nasłuchiwał, czekał.

Ostatnie pół roku nie wstawała z łóżka. Jakub pracował zdalnie, żeby być przy niej. Próbował zatrudnić opiekunkę, ale po trzech dniach uciekła, zabierając wszystkie pieniądze i złotą biżuterię matki. Nie ryzykował już więcej.

Przy komputerze cały czas nasłuchiwał, na pierwsze zawołanie biegł do niej. Męczył się tak, iż czasem zasypiał przed monitorem. Tamtej nocy też obudził się od jej głosu, rzucił się do jej pokoju. Ale już nie oddychała. Płakał, przepraszał — nie tylko za smutek, ale i za ulgę. Wyzwolenie.

Minęły trzy tygodnie, a on wciąż czuł tylko ciężkie osamotnienie i pustkę.

Była radosna, młoda duchem. Nuciła, gdy prasowała lub sprzątała. Wyglądało, iż taka już zostanie. Jakub nie wyobrażał sobie, iż będzie tak cierpieć.

Sen odleciał. Spojrzał na zegarek — wpół do siódmej. Za oknem jesienna szarość. Wślizgnęła się choćby do pokoju, spłaszczając wszystkie kolory. Cicho, pusto, mroczno.

Sam czuł się jak cień. Wstał, ubrał się i podszedł do drzwi jej pokoju. Był tam tylko raz po jej śmierci, wybierał suknię na pogrzeb. Otworzył drzwi gwałtownie i wszedł. W nos uderzył zapach leków, moczu i chorego ciała. Nie patrząc na puste łóżko, pociągnął zasłonę i otworzył okno na oścież.

Do środka wpadł wilgotny, rześki powiew i odgłosy budzącego się miasta. Pokój ożył, kolory nabrały głębi. Jakub poczuł przypływ energii. Zerwał pościel, zmiótł do kupy szlafrok wiszący na krześle, jakby miała go jeszcze założyć. Wrzucił wszystko do pralki.

Wrócił z wiaderkiem na śmieci i jednym ruchem zepchnął z taboretu przy łóżku stos buteleczek po lekach. Wyrzucił też kubek, z którego poił matkę.

Ściągnął koc, wytrzepał kurz, umył podłogę. Pokój nie odżył, ale oddychało się lżej. Poczuł taki zapał, iż posprzątał całe mieszkanie.

Pod oknem, czekając na wrzątek w czajniku, patrzył na efekty. Słońce, jakby zainspirowane jego energią, przebiło chmury. W dali smugą błękitu przedarło się światło. Humor mu się poprawił.

W lodówce pusto. Nie pamiętał, co jadł ostatnio, czy w ogóle jadł. Matka była tak słaba, iż tylko przecierane zupy. Nie miał siły gotować osobno, jadł to samo co ona. Potem dojadał resztki po stypie. Teraz w lodówce tylko pusta w połowie słoik ogórków kiszonych z kożuchem pleśni i zsiadłe mleko. Wyrzucił to do śmieci.

Została kawa. Ale od niej w żołądku zrobiło się nieswojo. Narzucił kurtkę, wziął kartę i wyszedł wyrzucić śmieci. W drodze powrotnej wstąpił do sklepu — chleb, mleko, makaron, pół kiełbasy, jabłka… Mógłby kupić wszystko, ale się powstrzymał.

W domu ugotował makaron, sam pochłonął dwa kanapki z kiełbasą. Usłyszał, iż pralka skończyła cykl.

Pralinki w łazience nie pomieściły wszystkiego. Nie miał balkonu ani suszarki. Podrapał się po głowie. Jedyna opcja — rozwiesić w pokoju. Znalazł sznurek w szufladzie, gdzie matka trzymała „na wszelki wypadek” rzeczy, których szkoda wyrzucić.

Przypomniała mu się Kasia. Była z nim dwa lata. Matka nie sprzeciwiała się ślubowi, ale on zwlekał. Sam nie wiedział czemu. Kochał, ale męczyło go, gdy spędzali razem zbyt dużo czasu. Kasia ciągle mówiła o weselu, planowała przyszłość. Może właśnie to go drażniło — jej drobiazgowość.

Matka mówiła, iż jeżeli się nie ożeni teraz, to nigdy. Uległ. Ale potem zachorowała, Kasia sama odłożyła ślub. Kto by chciał opiekować się chorą teściową?

Na początku przychodziła, współczuła, pomagała gotować. Potem tylko dzwoniła, tłumacząc się zajęciami. Telefon milkł coraz częściej, aż w końcu ucichł. A on sam nie miał czasu dzwonić.

Zadzwonił, powiedział, iż matka umarła, zaprosił na pogrzeb. Wysłuchała, ale nie przyszła. Szczerze? Nie żałował.

Przywiązał sznurek do rury przy oknie, drugi koniec — gwóźdź w futrynie. Dzięki Bogu, nie wymienili starych drewnianych drzwi na nowe z płyty.

„Czy to udźwignie mój ciężar?” — Jakub opuścił ręce. — „Co za myśl…”

Za drzwiami stuk obcasów. W sąsiednim mieszkaniu niedawno wprowadziła się młoda dziewczyna. Widział ją raz. Wcześniej mieszkali staruszkowie, którzy wyjechali na wieś i wynajęli lokal.

Zwykle słyszał, jak wychodzi i wraca. Nikogo nie zapraszała, nie wychodziła wieczorami. W korytarzu unosił się zapach jej perfum.

Ale teraz obcasy zatrzymały się pod jego drzwiami. Jakub stał na taborecie, nasłuchiwał.

— Drzwi były otwarte — powiedziała dziewczyna, zaglądając nieśmiało. — Nie przeszkadzam? Potrzebuję pomocy.

Zeskoczył, podszedł. Ona cofnęła się krok. Nic dziwnego — wyglądał jak duch. Nie ogolony, włosy w nieładzie, zapadnięte policzki. Spodnie wytarte na kolanach, koszulka z dziurą.

— Co się stało? — zapytał szorstko.

— Chyba zgubiłam klucze — szepnęła, grzebiąc w torebce.

Jakub spojrzał sceptycznie. Jak otworzyła drzwi bez klucza? Chyba ich nie zamknął.

— Nie ma. — Podniosła na niego oczy. — Jak teraz wejdę?

— Dzwonić po ślusarza.

— Ale niedziela.

Niedziela? Stracił rachubę dni.

— Dobrze, spróbuję otworzyć. — Wyciągnął narzędzia, grzebał w zamku godzinę.

Czuł jej wzrok**Dzisiaj, 15 października (ciąg dalszy)**

Jakub odstawił wiertarkę, otarł pot z czoła i uśmiechnął się do Ewy, która stała w progu z talerzem pełnym pierogów – teraz, gdy sznurek na bieliznę wisiał już mocno, a życie znów miało smak, zrozumiał, iż czasem wystarczy jeden otwarty zamek, by uwolnić się od samotności.

Idź do oryginalnego materiału