Życie pod moją rozciągniętą koszulą roboczą dostało dziś dodatkowego dreszczyku. Poranny zgiełk przy Alejach Jerozolimskich ma swój rytm: stukot obcasów po kostce brukowej, ryki klaksonów w korku, daleki skrzyt zabytkowej kolejki przecinający jesienne powietrze. Przemieszczałam się jak duch w wypłowiałym niebieskim kitlu, ręka zaciskając się na styropianowym kubku z parującą kawą. Siedem miesięcy ciąży, wysoka jak brzoza, wykończona, ledwo trzymająca się na nogach, ale wciąż tu byłam. Wciąż próbowałam.
Jak zawsze przeszłam brudnym podziemnym przejściem, omijając stoiska z kwiatami, budki z kiełbasą i porozrzucane skarby bezdomnych. Większość odwraca wzrok. Ja nie. Nie mogłam. Nie po wszystkim, co przeszłam.
I wtedy znowu go zobaczyłam.
Przycupnięty pod betonową ścianą, wpół ukryty w cieniu, był ten mężczyzna, którego widywałam już kilka razy: kostrzewia zwichrzonych włosów opadająca na czoło, kula na kolanach, zniszczona bejsbolujka postawiona daszkiem do góry dla złotówek. Ale coś w nim nie pasowało do reszty. Nie krzyczał. Nie prosił. Po prostu siedział… i patrzył.
Zawahałam się na chwilę, podeszłam bliżej. Wyciągnęłam z kieszeni płaszcza pogniecioną pięciozłotówkę – wczorajszy napiwek – i podałam mu ją.
– Kup sobie coś ciepłego, no? – szepnęłam łagodnie. – Dużo nie ma.
Nie wziął. Nie od razu.
Zamiast tego spojrzał na mój brzuch.
– Zawsze taka miłosierna? – zapytał ochrypłym, suchym głosem.
Wzruszyłam ramionami. – Chyba obie strony chodnika znałam zbyt dobrze.
Uśmiechnął się. Ledwo. I przyjął monetę.
Ale gdy jego palce musnęły moje, coś dziwnego zabłysło w jego oczach. Przemiana. Jakby rozpoznanie. Albo wstyd.
– Hej – odezwał się nagle, rozglądając ostrożnie. – Jutro też tędy pójdziesz?
Mrugnęłam. – Tak. Zawsze chodzę.
Pochylił się do przodu zaledwie o kilka centymetrów. – Tylko… może jednak nie. Jutro? Tędy? Omijaj.
Zatrzymałam oddech.
– Dlaczego? – wydusiłam z siebie ledwie słyszalnym szeptem.
Ale on już się odwracał, nasuwał kaptur i wtapiał z powrotem w cień.
Stałam tak, niepewna niczego. Miasto wokół huczało jak gdyby nigdy nic, jakby nikt nie rzucił właśnie ostrzeżenia w moją zwyczajną środę poranka.
Groźba? Podstęp?
A może coś zupełnie innego?
Późnym wieczorem, już w moim kawalerku na Pradze Południe, wracałam do tamtej chwili. Te oczy. To naglące w jego głosie. Dziwne wahanie, jakby chciał coś dodać, ale się powstrzymał. Skuliłam się na zapadniętym łóżku, jedna dłoń na twardym brzuchu, druga ściskając telefon. Prawie do kogoś zadzwoniłam. Ale do kogo? Nikogo nie miałam. Ani rodziny. Ani przyjaciół na tyle bliskich, by nachodzić o północy.
Tylko on.
Tylko jego słowa.
“Może jednak nie pójdziesz tędy jutro”.
Wciąż nie wiedziałam, ale to, co wtedy miał na myśli… wszystko miało zmienić. Wszystko. Jakby pod nogami ktoś odsunął klapę…