— Nie, Walenty Piotrowicz! Nie i już! — uderzyła pięścią w stół Irena, aż filiżanki na spodkach zadzwoniły. — Mam dosyć! Nie wyrabiam już dłużej!
Teść uniósł zdziwione brwi, odłożył gazetę.
— Iro, co się stało? O co chodzi?
— A chodzi o to, iż nie jestem waszą służącą! — nieświerka wstała, ręce w boki. — Twoja matka całe dni mi rozkazuje, jakbym była kimś podrzędnym! A ty milczysz!
Katarzyna Antonina, teściowa, weszła do kuchni właśnie w tej chwili, dosłyszawszy podniesione głosy.
— Co się tu dzieje? Iro, dlaczego drzesz się na cały dom?
— Proszę bardzo! — Irena wskazała palcem na teściową. — Oto ona! „Iro, skocz po chleb”, „Iro, ugotuj żurek”, „Iro, umyj podłogi”! Czy ja jestem u was pokojówką?
Katarzyna Antonina zacięła usta, usiadła przy stole.
— A kto, twoim zdaniem? Ja jestem stara, schorowana, Walenty całymi dniami haruje w pracy. Ty młoda, zdrowa…
— Ja też pracuję! — przerwała Irena. — W sklepie stoję od rana do wieczora, nogi bolą, a wracam do domu — znów gotowanie, sprzątanie, pranie!
Walenty Piotrowicz podrapał się po karku, spojrzał to na żonę, to na matkę.
— Mamo, może Irena rzeczywiście jest zmęczona…
— O, to już tak! — oburzyła się Katarzyna Antonina. — Teraz i ty przeciwko mnie! Własną matkę za jakąś…
— Za jakąś?! — zawrzała Irena. — Jestem przecież żoną twojego syna! I urodzę mu dzieci, jeżeli Bóg da! A ty nazywasz mnie „jakąś”?
Teściowa odwróciła się do okna, milczała. Walenty Piotrowicz wstał, podszedł do żony.
— Iro, nie unoś się tak. Mama jest w podeszłym wieku, ciężko jej samodzielnie…
— A mnie łatwo, tak? — Irena odsunęła się od męża. — Słuchaj, Walu, powiem ci szczerze: albo coś się zmieni, albo ja stąd wyjadę!
Zapadła cisza. Katarzyna Antonina powoli się odwróciła.
— Gdzie niby wyjedziesz? Do swoich rodziców, co? Tam cię z otwartymi ramionami czekają?
Irena zbladła. Faktycznie, jej relacje z rodzicami były trudne, szczególnie z ojcem, który nigdy nie wybaczył jej tego małżeństwa.
— Znajdę sobie gdzieś, nie martwcie się!
— Iro, nie mów głupot! — Walenty ujął żonę za rękę. — Jesteśmy rodziną. Musimy się dogadać.
— Właśnie o to chodzi! — Irena wysunęła dłoń. — Dogadać się! Więc słuchajcie moich warunków.
Katarzyna Antonina prychnęła.
— Jeszczego! Warunki stawia! W moim domu!
— W naszym domu! — poprawiła Irena. — Walu, powiedz swojej matce, iż to też nasz dom!
Walenty Piotrowicz zawahał się. Dom faktycznie był zapisany na matkę, odziedziczyła go po swoich rodzicach. Ale od ślubu młodzi tu mieszkali — innych opcji nie było.
— Mamo, no technicznie…
— Żadnych „technicznie”! — ucięła Katarzyna Antonina. — Dom mój, i porządki tu moje!
— Dobrze! — Irena podeszła do szafki, wyjęła notatnik i długopis. — W takim razie zapisuję. Pierwszy warunek: gotuję obiad co drugi dzień. We wtorek, czwartek i sobotę gotujesz ty albo Walenty.
— A to dlaczego? — oburzyła się teściowa.
— Bo nie jestem kucharką! — Irena coś zapisała. — Drugi: sprzątamy na zmianę. Tydzień ja, tydzień ty.
— To już zupełna bezczelność! — wstała Katarzyna Antonina. — Walu, ty to słyszysz?
Walenty Piotrowicz siedział ze spuszczoną głową. Czuł się niezręcznie, ale rozumiał też żonę. Matka czasem rzeczywiście za wiele od niej wymagała.
— Trzeci warunek — ciągnęła Irena — nikt nie wchodzi do naszego pokoju bez pukania. I nikt nie rusza moich rzeczy.
To był bolący punkt. Katarzyna Antonina miała zwyczaj porządkować cały dom, łącznie z pokojem młodych. Przestawiała rzeczy Ireny, czytała listy od przyjaciół, choćby meble ustawiała po swojemu.
— A jeżeli będę chciała odkurzyć? — spytała teściowa.
— Zgłoś to wcześniej. Zapukaj, zapytaj — Irena dopisała kolejny punkt. — I czwarte: raz w tygodniu idziemy z Walentym do kina albo do znajomych. Sami, bez ciebie.
— To już przesada! — wybuchnęła Katarzyna Antonina. — Odbierasz mi syna!
— Nie odbieram! Chcę spędzać czas z mężem! Normalne małżeństwa tak robią!
Walenty Piotrowicz podniósł głowę.
— Mamo, to rozsądne. Jesteśmy młodzi, czasem chcemy gdzieś wyjść…
— A, więc tak! — Katarzyna Antonina załamała ręce. — Wszyscy przeciwko mnie! Dobrze, zapisuj dalej swoje warunki!
Irena spojrzała na teściową uważnie. W jej głosie było słychać zakłopotanie, choćby smutek.
— Katarzyno Antonino, nie jestem przeciwko tobie. Chcę tylko, żebyśmy żyli w spokoju.
— W spokoju… — teściowa ciężko opadła na krzesło. — Jak mam żyć spokojnie, jeżeli syn się ode mnie odwróci?
Irena odłożyła długopis, usiadła naprzeciwko.
— Nikt się nie odwraca. Ale rozumiesz, ja też potrzebuję tu swojego miejsca. Nie jestem przecież obca.
— Nie obca to nie obca, ale swoją krwi nie stałaś się — mruknęła Katarzyna Antonina.
— Dlaczego? — zdziwiła się Irena. — Jestem twoją synową. Jesteśmy rodziną.
— Rodzina… — teściowa pokręciła głową. — Rodzina to wspólna krew. A ty… ty przyszłaś z zewnątrz. Dziś tu, jutro gdzie indziej…
Walenty Piotrowicz wstał.
— Mamo, dość! Irena jest moją żoną. Więc i twoją córką. Koniec kropka!
— Córką… — Katarzyna Antonina westchnęła. — Dobrze. jeżeli córka, to niech będzie córką. Tylko córki też słuchają matek.
— Słuchają, ale nie we wszystkim — sprzeciwiła się Irena. — I nie jak służące.
Cisza przeciągnęła się. Walenty Piotrowicz chodził po kuchni, rozważając. Irena przeglądała notatnik. Katarzyna Antonina patrzyła przez okno na podwórko, gdzie sąsiadka wieszała pranie.
— U Zofii Stanisławy syn też się ożenił — nagle powiedziała teściowa. —Na koniec, gdy już wszyscy poszli spać, Katarzyna Antonina leżała w łóżku i myślała, iż może jednak warto było się otworzyć na tę hardą nieświerkę, bo pod tą surowością kryło się dobre serce.