Zanim odejdę i nie wrócę…

polregion.pl 4 godzin temu

Zanim odszedł i już nie wrócił…

Wojciech wyszedł z drzwi dworca na peron, lekko przechylając się pod ciężarem dużej sportowej torby z napisem Adidas na ramieniu. Krople potu błyszczały na jego skroniach. Rozejrzał się po peronie. Wzdłuż ściany dworca ciągnął się rząd ławek, zajętych przez pasażerów oczekujących na pociąg i tych, którzy przyszli kogoś spotkać. Na jednej z ławek siedział starszy mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu. To do niego Wojciech skierował swoje kroki.

Podszedł, zdjął torbę z ramienia i postawił ją na środku ławki, wyciągnął z kieszeni kurtki zmięty chusteczkę i obtarł nią twarz. Dopiero wtedy usiadł, wzdychając z ulgą. Obok peronu z hukiem i gwizdem przeleciał ekspres, nie zatrzymując się. Ciepły podmuch powietrza, pachnący podkładami i kurzem, musnął twarz Wojciecha i poruszył jego krótkie włosy.

Śledził wzrokiem gwałtownie oddalający się koniec pociągu, oparł się o oparcie ławki i położył rękę na torbie. Ludzie na peronie znów zaczęli rozmawiać, przerywając na chwilę rozmowy podczas przejazdu pociągu.

— Ekspres numer… przyjeżdża… Numeracja wagonów od czoła składu — niewyraźnie zachrypiał z głośników kobiecy głos.

— Słyszeliście, który pociąg? — zapytał staruszek, odwracając głowę w stronę Wojciecha.

Ten pokręcił głową i wzruszył ramionami. Staruszek skinął głową i spojrzał na zegarek.

— Już trzeci raz ogłaszają, iż przyjeżdża, a jego wciąż nie ma — westchnął. — Jak myślicie, dlaczego na dworcach zawsze tak niewyraźnie podają ogłoszenia?

Wojciech milczał, nie dając się wciągnąć w rozmowę.

— Pan gdzieś wyjeżdża? Widzę, iż dużo rzeczy macie. Torba ciężka — nie ustępował staruszek.

— Aha, nasz własny Poirot — mruknął Wojciech. — A u pana nic nie ma, więc pewnie kogoś pan spotyka. Odpowiedział w tonie staruszka.

— Słusznie. Czekam na syna — powiedział staruszek z dumą.

— A ja od syna uciekam — cicho westchnął Wojciech.

Wyrwało mu się to mimowolnie.

— Tak. Życie. — Staruszek też westchnął. — Więc uciekacie. Tylko od siebie nie uciekniecie. Swoje problemy wieziecie ze sobą. — Skinął głową w stronę torby stojącej między nimi.

Wojciech zmierzył go niechętnym spojrzeniem i odwrócił się.

— Ja też tak uciekłem czterdzieści lat temu. Synowi było wtedy jedenaście lat. Nie widziałem go przez cały ten czas. Denerwuję się.

Spokojny głos staruszka nie pasował do jego słów o zdenerwowaniu.

— Po wyglądzie bym nie powiedział — burknął Wojciech, licząc, iż staruszek nie usłyszy.

— Denerwuję się — powtórzył staruszek. — Tylko iż w moim wieku trzeba oszczędzać emocje. Od każdej, czy to smutku, czy radości, można umrzeć, młody człowieku.

— Za granicą mieszkał? — Wojciech nagle ucieszył się, iż może przestać myśleć o swoich problemach i skupić się na staruszku.

Sam nie zauważył, jak przez głupią uwagę żony o jego późnym powrocie do domu wybuchła kłótnia. Słowo pociągnęło słowo, zaczęli krzyczeć na siebie, rzucać oskarżenia. W końcu Kinga oskarżyła go o zdradę, choć nie miał ku temu podstaw. Uderzyło go to mocno.

Mógł zignorować lub obrócić wszystko w żart, ale wpadł w furię, rzucił do torby pierwsze lepsze rzeczy, trzasnął drzwiami i pojechał na dworzec. I dopiero teraz, przy słowach staruszka o synu, przypomniał sobie o Kubie.

Głos staruszka wyrwał go z zamyślenia.

— Żona była gospodarna. Nie piękność, ale w porządku. Nigdy nie myślałem, iż mogę stracić głowę i odejść od niej i od syna. A jednak…—

Wojciech zrozumiał, iż staruszek opowiada mu o sobie, próbuje coś wyjaśnić.

— Udałem się do szpitala z powodu przepukliny. Od dawna dokuczała. Tym razem aż mdlałem z bólu. Żona— Zofia— wysłała mnie do szpitala. Ledwo spojrzeli, już zabrali na salę operacyjną.

Leżę na oddziale, odchodzę od narkozy, a tu wchodzi ona. Cała w bieli, oczy niebieskie jak niebo. Prawdziwy anioł— i piękna. choćby imię m— Marta.

Podeszła do mnie ze strzykawką. Zrobiła zastrzyk. Dotknęła mnie delikatnymi palcami, aż mnie zatrzęsło. Zakochałem się, straciłem spokój. W przeddzień wyjścia nie spałem całą noc, myśląc, jak przedłużyć pobyt. Chciałem choćby złamać nogę.

Przed wyjściem wyznałem jej miłość. Myślałem, iż mnie odtrąci. A ona dała mi swój numer telefonu. Nie wytrzymałem choćby dwóch dni— zadzwoniłem, gdy żona była w pracy.

Spotkaliśmy się pod szpitalem— kwiaty, odprowadziłem ją do domu. W młodości byłem przystojny. To nie była miłość, tylko jakieś urojenie. Już miałem z nią zerwać, gdy nagle zaszła w ciążę.

No có— myślę, trudno. Syn już duży, a to dziecko bez ojca? Wróciłem do domu i powiedziałem wszystko Zofii. Płakała, oczywiście. Tak jak wy, zebrałem rzeczy i wyszedłem do Marty. Tylko torba była mniejsza.

Rozwiódłem się z żoną, ale nie zdążyłem ożenić z Martą. Coś poszło nie tak— umarła przy porodzie. Jej rodzice przyjechali, obwiniali mnie. Sam myślałem, iż gdyby nie zaszła w ciążę, żyłaby do dziś. Taki los. — Staruszek westchnął. — A córeczkę zabrali rodzice Marty. choćby nie pokazali mi jej.

— Mówił pan, iż syna nie widział pan przez tyle lat. Żona nie wybaczyła? — zapytał Wojciech.

— Nie wybaczyła. Czy takie rzeczy się wybacza? Sam siebie winiłem. Nie chciałem żyć. Potępiałem facetów, którzy nie potrafią trzymać swoich spraw w ryzach. A sam… — machnął ręką. — Wyjechałem na Pomorze. Myślałem, iż może zamarznę. Wyobrażałem sobie, jak Zofia płacze na moim grobie, żałuje. Ale mróz, wódka— nic mnie nie wzięło. Pieniądze wysyłałem żonie i synowi. Nie były mi potrzebne.

— Zwracała je wszystkie. Taka była, moja Zofia. Raz tylko dołączyła krótką karteczkę— wyszła za mąż. Uzbierałem trochę grosza,Wojciech przytulił Kingę i Kubę mocniej niż kiedykolwiek, zdając sobie sprawę, iż czasami najtrudniejszą podróżą jest nie ta na drugi koniec kraju, ale powrót do domu, gdzie czeka prawdziwe szczęście.

Idź do oryginalnego materiału