Żałuję, iż nie tak wychowałam swoje dzieci

twojacena.pl 5 dni temu

Czasami ból nie pochodzi z zewnątrz. Żyje wewnątrz, powoli niszczy serce, kropla po kropli rozgryza duszę. Już dawno przestałam się złościć – jestem zmęczona. Po prostu cicho się smucę. Nie na dzieci, nie… Na siebie. Na to, jak je wychowałam. Na to, iż gdzieś po drodze macierzyńskiej miłości pomyliłam bezwarunkową troskę z nieograniczonym pobłażaniem. I teraz zbieram żniwo.

Siedem lat temu pochowałam męża. Żyliśmy razem czterdzieści lat, a cały ten czas poświęciliśmy rodzinie, dzieciom. Pracowaliśmy bez urlopów, bez dni wolnych, nie myśląc o sobie. Wszystko – dla nich. Dla ich przyszłości. Kupiliśmy im mieszkania, płaciliśmy za studia, staraliśmy się dać wszystko, o czym tylko marzeń. A kiedy odszedł, zostałam nie tylko sama – zostałam bez oparcia. Teraz, dwa lata po przejściu na emeryturę, siedzę w zimnym mieszkaniu i zastanawiam się, jak to możliwe, iż własne dzieci – te, dla których żyłam – teraz jakby nie widzą mnie.

Moja emerytura to śmiech przez łzy. Dobrze, iż dostałam dopłatę do czynszu, bo inaczej dawno odcięliby prąd. Ale choćby z tym nie starcza na leki, jedzenie, najprostsze rzeczy. Zwróciłam się do dzieci. Nie prosiłam o wiele. Tylko o odrobinę pomocy. Usłyszałam jednak: «Po co ci pieniądze?» – od syna. «Samemu nam ciężko» – od córki.

Ciężiek? A przecież jeżdżą na wakacje, kupują nowe rzeczy, samochody. Córka ma szafę pękną wzdłuż od markowych ubrań, a siedmioletniej wnuczce co miesiąc daje dwie stówy na kieszonkowe. Dla mnie te dwie stówki to byłoby lekarstwo, jedzenie. Ale ona, widzisz, nie może. Jak to możliwe? Kiedy to słyszę, serce mi się ściska. Noszę te same buty od kilku lat. Wytarte. Przemakają. Ale milczę. Wstyd. Prosić już nie chcę. Bo to upokorzenie.

Patrzę na koleżanki, na sąsiadki. Ich dzieci pomagają: przynoszą zakupy, płacą rachunki, zabierają do siebie na zimę. A ja – jakbym była nikim. Najgorsze, iż to ja im to wpoiłam. Ja i moja siostra wspierałyśmy rodziców – czasem pieniędzmi, czasem jedzeniem, czasem uwagą. Robiłyśmy to bez wyrzutów. Z miłością. A moje dzieci? Moje – odwróciły się. I to nie tylko boli. To pustka.

Pewnego dnia zaproponowałam córce: może choć na rok zamieszkam z wami, swoje wynajmę – będzie jakiś dochód. Mają przecież duże mieszkanie, miejsca starczy. Ale choćby słuchać nie chciała. Powiedziała, żebyn wynajęła jedne pokój, a w drugim mieszkała. Czyli z obcymi to normalne, a z matką – nie? Do dziś nie rozumiem, co zrobiłam źle. Gdzie zbłądziłam?

Teraz każdy dzień to walka. Jak dotrzeć do końca miesiąca? Jak nie zachorować? Jak nie umrzeć z samotności? Z mężem daliśmy dzieciom wszystko, co mieliśmy. Każdą złotówkę, każdą kroplę sił. A teraz… Żyję jak na marginesie ich życia. Cicho. Pokornie. Tyle iż w środku jeszcze tli się łza nadziei, iż może kiedyś któryś przypomni sobie, iż ma matkę. Nie wtedy, gdy już odejdę. Ale teraz.

Chyba jednak nadzieja to jedyne, co mi pozostało. I może w tym jest lekcja – iż miłość nie powinna być ślepa, bo czasem zamiast skrzydeł, daje tylko kajdany.

Idź do oryginalnego materiału