Żal ciągnący się przez 30 lat

polregion.pl 2 tygodni temu

Złość trwająca trzydzieści lat

Ja i moja teściowa, Jadwiga Stanisławówna, nie rozmawiamy od trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się od tego, iż na naszym ślubie z Leszkiem podarowała nam worek ziarna i zestaw starych talerzy. Zaledwie zaczynałam dorosłe życie, pełna miłości i nadziei, a ten „prezent” odebrałam jak policzek. Teraz Leszek, mój mąż, prosi mnie, żebym zaopiekowała się nią, bo nie może sama wstać z łóżka. „Grażyno — mówi — to moja matka, jest sama, kto jej pomoże?”. A ja patrzę na niego i myślę: „Nie chcę widzieć twojej matki, Leszku. Po tym wszystkim, co zrobiła, nie mam takiego obowiązku”. Ale ta sytuacja nie daje mi spokoju — zderzają się we mnie uraza sprzed lat i myśl, iż może czas zamknąć tę sprawę.

Trzy dekady temu, gdy braliśmy ślub, byłam w siódmym niebie. Młodzi, bez grosza przy duszy, ale miłość wydawała się ważniejsza niż wszystko. Wesele było skromne, w małej restauracji, ale razem z rodzicami zadbaliśmy, by wyglądało pięknie. Moi mama i tata dali nam pieniądze na meble, znajomi złożyli się na zastawę, a Jadwiga Stanisławówna… Wręczyła nam siemię lniane i sześć wytartych talerzy, które pamiętały pewnie jej własne wesele. „To wam się na gospodarstwo przyda” — powiedziała z takim uśmiechem, jakby wręczała diamenty. Ledwo powstrzymałam łzy. Nie dlatego, iż liczyłam na drogi podarunek, ale dlatego, iż poczułam, iż mnie nie akceptuje. Jakbym była dla niej nikim.

Leszek tylko wzruszył ramionami: „Grażyno, nie chwytaj się słów, mama taka jest, ona okazuje troskę po swojemu”. ale ja tego nie potrafiłam odpuścić. Jadwiga Stanisławówna od początku dawała mi do zrozumienia, iż nie jestem dość dobra. Krytykowała, jak gotuję, jak sprzątam, jak się ubieram. „Grażyno, ty kapuśniak bez kminku robisz? W naszej rodzinie tak nie wolno” — mówiła, stając przy mojej własnej kuchni. Każda jej wizyta była jak egzamin, którego nie umiałam zdać. Po tamtym „prezencie” przestałam się z nią widywać. Powiedziałam Leszkowi: „Albo ona przestanie wtrącać się w nasze życie, albo ja nie chcę jej znać”. Wybrał mnie i umówiliśmy się, iż teściowa będzie przychodzić tylko do niego. Tak minęło trzydzieści lat bez słowa między nami.

Przez te lata ułożyliśmy sobie życie. Wychowaliśmy dwójkę dzieci, kupiliśmy mieszkanie, potem dom pod Warszawą. Pracowałam, zajmowałam się domem, wspierałam Leszka w trudnych chwilach. Jadwiga Stanisławówna żyła po swojemu — w malutkim mieszkaniu, z sąsiadkami, z działką. Leszek odwiedzał ją, pomagał finansowo, ale ja trzymałam się z daleka. I było mi z tym dobrze. Nie czułam wyrzutów — sama wybrała taką drogę, uznając, iż nie zasługuję na jej syna. Ale teraz wszystko się zmieniło.

Miesiąc temu Leszek wrócił do domu ponury jak noc. „Grażyno — powiedział — mama nie wstaje. Wylew, ledwo się rusza. Lekarze mówią, iż potrzebuje opieki”. Wyraziłam współczucie, ale gdy dodał: „Chcę, żeby zamieszkała z nami, i proszę, żebyś jej pomogła”, o mało nie udusiłam się z oburzenia. Pomóc? Jej? Kobiecie, która upokorzyła mnie przed wszystkimi na własnym weselu? Która nigdy nie przeprosiła, nie spróbowała się zbliżyć? Spojrzałam na Leszka i zapytałam: „Naprawdę? Po tym wszystkim mam zostać jej pielęgniarką?”. Zaczął tłumaczyć, iż jest starsza, iż nie może zostawić jej samej, iż to jego obowiązek. A ja? Gdzie mój obowiązek wobec siebie?

Kłóciliśmy się do północy. Leszek mówił, iż powinnam zrozumieć, to jego matka, iż niedługo jej nie będzie. Próbowałam wytłumaczyć, iż nie potrafię wymazać trzydziestu lat upokorzeń. „Pamiętasz, jak nazywała mnie niegospodarną przy gościach? Jak dała mi lniane ziarno, jakbym była żebraczką? — krzyczałam. — A teraz mam ją wpuścić pod swój dach?”. Leszek tylko kiwał głową: „Grażyno, to przeszłość. Ona jest chora, potrzebuje pomocy”. Ale dla mnie to nie przeszłość. To rana, która nigdy się nie zagoiła.

Porozmawiałam z córką, licząc na wsparcie. A ona odparła: „Mamo, rozumiem twoje uczucia, ale babcia jest naprawdę w potrzebie. Może warto wybaczyć?”. Wybaczyć? Łatwo powiedzieć. Nie jestem złośliwa, nie życzę Jadwidze Stanisławównie źle, ale nie chcę widzieć jej codziennie, gotować, zmieniać prześcieradeł. To przekracza moje siły. Zaproponowałam Leszkowi wynajęcie opiekunki lub dobry dom opieki — stać nas na to. Ale uparł się: „Mama nie jest obca, powinna być z rodziną”. A ja niby kim jestem? Dlaczego nikt nie liczy się z moimi uczuciami?

Teraz stoję w rozkroku. Z jednej strony widzę, jak Leszkowi ciężko. Kocha matkę i nie chcę stawiać go przed wyborem. Z drugiej — nie umiem poświęcić spokoju dla kobiety, która nigdy nie uznała mnie za swoją. Zaczęłam choćby myśleć: może zgodzić się, ale pod warunkiem, iż przeprosi? Ale to niedorzeczne — leżąca, schorowana, raczej nie będzie myśleć o przeprosinach. I nie chcę być tą, która wymusza coś na bezradnej osobie.

Na razie poprosiłam o czas. Powiedziałam Leszkowi, iż muszę się zastanowić. Skinął głową, ale widzę, iż ma żal. A ja… jestem po prostu zmęczona. Zmęczona noszeniem tej złości, zmęczona poczuciem winy. Może za bardzo trzymam się przeszłości? Ale jak zapomnieć trzydzieści lat lekceważenia? Nie wiem, co zrobić. Może czas podpowie. Na razie próbuję zachować odrobinę spokoju — dla Leszka, dla naszej rodziny. Jedno wiem na pewno: Jadwiga Stanisławówna nie przekroczy progu mojego domu, dopóki nie będę gotowa. jeżeli w ogóle kiedykolwiek będę.

Idź do oryginalnego materiału