Krzysztof Nowak uwielbiał swój balkon. Zwłaszcza w piątkowe poranki, gdy całe miasto pod nim wciąż odrabiało ostatnie godziny pracy, a on – wolny i odnoszący sukcesy szef bankowego działu – już wyczekiwał weekendu. Powietrze pachniało ozonem po nocnym deszczu i pyłkiem kwitnących lip. Krzysztof sączył ostudzoną kawę i spoglądał na starannie ułożone w kącie wędkarskie akcesoria. Nowiutka wędka, lśniący kołowrotek, pudełko z woblerami każdego rodzaju – jego osobista duma.
W kieszeni zadzwonił telefon. Mama.
– Tak, mamo, cześć – odpowiedział z uśmiechem.
– Krzysiu, wpadniesz dziś? Napiekłam pierożków z kapustą, twoich ulubionych.
– Oczywiście, iż wpadnę. Tylko na chwilę, jedziemy z chłopakami na działkę, nad jezioro.
– Znowu na twoje wędkowanie? – w głosie Barbary Nowak brzmiała znajoma mieszanka ciepła i lekkiego wyrzutu. – Może byś jakąś dziewczynę ze sobą zabrał, poznał. Trzydzieści dwa lata, synku.
– Mamo, no przecież rozmawialiśmy o tym sto razy. Jak tylko, tak zaraz. Całuję, będę niedługo.
Odłożył słuchawkę i westchnął. To „wędkowanie” było ich świętą tradycją z przyjaciółmi. Działka Jacka nad jeziorem, kiełbaski z grilla, sauna i długie rozmowy przy ognisku. Jacek i Sławek, jego najlepsi kumple jeszcze ze studiów, od dawna byli solidnie żonaci. U Jacka rosła córka, Sławek spodziewał się pierwszego dziecka. I za każdym razem ich „rodzinne” męskie weekendy zaczynały się od tego samego.
– No i co, ostatni kawaler twierdzy gotów do kapitulacji? – mrugnął Sławek, gdy pakowali torby do bagażnika terenówki Krzysztofa.
– Walczy nasz orzeł przed małżeńskimi kajdanami, jak może – zaśmiał się Jacek, klepiąc go po ramieniu. – Wszystkie panny przepłoszył.
Krzysztof tylko się uśmiechnął. Nie walczył. Czekał.
– Ożenię się, chłopaki, ale tylko z wielkiej miłości – powiedział poważnie, gdy wyjeżdżali z miasta. – Tak, żeby raz – i już wiedziałem: to ona. Żeby być z nią jednym ciałem, oddychać w jednym rytmie.
– Oj, Krzysiek, ale z ciebie marzyciel – przeciągnął Sławek z tylnego siedzenia. – Takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. To tylko w romansach dla kobiet. Wróżek nie ma.
– A ja wierzę, iż są – uparcie odparł Krzysztof, patrząc na uciekającą w dal drogę.
Na działce, po saunie i pierwszej porcji kiełbasek, spór rozgorzał na nowo. Miejscowe dziewczyny z wioski, przechadzające się koło ich posesji, kokieteryjnie zerkały w stronę trzech przystojnych miejskich facetów.
– A może sprawdzimy twoją teorię o „tej jedynej” w praktyce? – podstępnie zaproponował Jacek. – Gramy w patrzenie. Kto pierwszy mrugnie albo odwróci wzrok od przechodzącej piękności – ten przegrał.
– A co z przegranym? – Krzysztof z zapalczywością przyjął wyzwanie.
– Przegrany – Sławek zacierał ręce – jedzie na szosę i oświadcza się pierwszej spotkanej handlarce. Na miejscu.
Krzysztof był pewny siebie. Ale może piwo uderzyło mu do głowy, a może słońce za mocno przypiekło, bo jednak przegrał. Gdy obok przeszła wysoka blondynka, złapał jej odpowiednie spojrzenie, niechcący się uśmiechnął i spuścił wzrok. Kumple wiwatowali z zachwytu.
Nie było wyjścia. Słowo się rzekło. Pół godziny później jechali już szosą. Serce Krzysztofa waliło ze wstydu i głupiego podniecenia. Kilka kilometrów od wioski zobaczyli samotną postać przy stoliku z bukietami ziół i słoikami jagód. Niewysoka kobieta w prostej perkalowej sukience i chuście związanej tak nisko, iż ledwie widać było twarz.
– No, przyszły pan młody, twoja kolej! – popchnęli go przyjaciele.
Krzysztof wysiadł i podszedł. Kobieta podniosła na niego oczy – przestraszone, ale jasne, niesamowicie błękitne. Zauważył, iż ręce, którymi przebierała jagody, były pokryte okropnymi bliznami po oparzeniach. Gdy się przywitał, nie odpowiedziała, tylko wyjęła z kieszeni fartuszka mały notes i ołówek, podając mu.
„Czego pan sobie życzy?” – było napisane na kartce starannym pismem.
Krzysztof się zmieszał. Całe jego przygotowane żartobliwe przemówienie wyleciało mu z głowy. Patrzył na tę krucha, milczącą postać i czuł się jak ostatni łajdak.
– Przepraszam za idiotyczne pytanie – zaczął, starając się mówić jak najłagodniej. – Założyliśmy się z kolegami… W skrócie, przegrałem. I teraz muszę… muszę pani złożyć oświadczyny.
Spodziewał się wszystkiego: gniewu, łez, pogardy. Ale kobieta tylko na chwilę zastygła, po czym powoli skinęła głową. Krzysztof nie wierzył własnym oczom. Wzięła notes i napisała: „Wyrażam zgodę”. Potem wyrwała kartkę i podała mu. Był na niej adres.
Następnego dnia, dręczony wyrzutami sumienia, Krzysztof pojechał pod wskazany adres. Znalazł go na skraju wioski – schludny, zadbany domek z pelargoniami w oknach i bujnymi krzakami piwonii wzdłuż płotu. Na ławce przy furtce siedziała starsza kobieta o surowej, ale inteligentnej twarzy. Odłożyła druty i zmierzyła Krzysztofa przenikliwym spojrzeniem.
– Do Ewy? – spytała bez wstępów.
– Tak. Jestem Krzysztof.
– Helena Kowalska, jej babcia. Z jakimi zamiarami przyjechał pan, młody człowiek? Wnuczka wróciła wczoraj nieprzytomna ze wzruszenia.
Krzysztofowi zrobiło się jeszcze bardziej wstyd. Usiadł obok i próbował wyjaśnić.
– Zachowałem się jak idiota. Założyliśmy się…
Helena Kowalska ciężko westchnęła.
– Ech, wy, miejscy… Dla was wszystko zabawa. A jej życie – nie cukierki. Widział pan jej ręce? To po pożarze. Rodzice wtedy zginęli, a Ewę ja wyciągnęłam z płomieni. Twarz też ucierpiała… i głos straciła. Od szoku. Od tamtej pory milczy, tylko pisze.
W tej chwili zza furtki wyszła Ewa. Zobaczywszy Krzysztofa, zatrzymała się, przyciskając do piersi tenI tak Krzysztof po raz kolejny spojrzał w błękitne oczy swojej żony, w których odbijały się światła miasta i całe ich wspólne szczęście.