Nazywam się Katarzyna Woźniak i mieszkam w maleńkim miasteczku Łaskarzew, które jest ukryte wśród lasów i pól Mazowsza. Tutaj wszystko jest małe: ulice, domy, pensje, a przede wszystkim – marzenia ludzi. Są jakby zawieszone w powietrzu, nie mając odwagi wznieść się ponad szare dachy. Kiedyś też marzyłam o czymś więcej – o życiu w wielkim mieście, o dobrym wykształceniu, o ludziach, których rozmowy by mnie inspirowały. Ale moi rodzice, którzy powinni byli mnie wspierać, odebrali mi skrzydła i teraz jestem cieniem tej dziewczyny, którą mogłabym być.
Wszystko zaczęło się po szkole. Pragnęłam wyjechać do Warszawy lub Krakowa, dostać się na uniwersytet, zanurzyć się w świecie wiedzy i możliwości. Ale mama i tata widzieli moją przyszłość inaczej. Zamiast pchnąć mnie do nauki, postanowili zainwestować wszystkie pieniądze w zakup działek w sąsiedniej wsi i budowę ogromnego domu. Po co? Do dziś tego nie rozumiem. Jestem jedynaczką, nas było tylko troje, a ten dom stał jak niemowity wyrzut dla moich marzeń – pusty, zimny, niepotrzebny. Mówili: “To dla twojej przyszłości”, ale ja widziałam w tym tylko ich strach, by wypuścić mnie w wielki świat.
Po maturze zostałam w Łaskarzewie. Pracy tutaj prawie nie ma, więc zatrudniłam się jako sprzedawczyni w małym sklepie spożywczym. Podobnie jak wiele dziewcząt w naszym miasteczku, gwałtownie wyszłam za mąż za pierwszego lepszego – Łukasza – i urodziłam dwoje dzieci. Lata mijały niepostrzeżenie, a ja wciąż stoję za ladą, dzień po dniu, rok za rokiem. Każdy dzień podobny do poprzedniego: te same twarze, te same produkty, te same skargi klientów. Czasami, w rzadkich momentach spokoju, spoglądam przez okno i myślę: gdzie bym była, gdyby rodzice dali mi szansę? Może w tętniącej życiem stolicy, z ciekawą pracą, gdzie mogłabym się rozwijać i oddychać pełną piersią? Może chodziłabym na wystawy, siedziała w przytulnych kawiarniach, otoczona ludźmi, których myśli otwierają nowe horyzonty?
Z Łukaszem żyjemy spokojnie, kłótnie są rzadkie. On pracuje jako kierowca, rozwożąc towar do sklepów. Wieczorami wracamy do domu, jemy kolację, a potem zaczynają się rozmowy – nudne, monotonne, jak zdarta płyta. To o sąsiadach, to o miejscowych pijakach, którzy całymi dniami kręcą się pod sklepem, to o jakiejś błahostce. Następnie włączamy telewizor i dzień cicho umiera. Latem jedziemy nad Morze Bałtyckie – dwa tygodnie wolności, jedyne, co przełamuje tę ponurą rutynę. Ale choćby tam czuję, jak życie mnie omija, pozostawiając na uboczu.
Z wiekiem coraz częściej zadaję sobie pytanie: jaki jest sens? Nie widzę go w niekończących się zmianach przy kasie, w tych szarych dniach, gdzie nic się nie zmienia. Moja dusza krzyczy z tęsknoty, ale nie ma wyjścia. Jedyną rzeczą, która mnie trzyma, są dzieci. Chcę, żeby mój syn i córka mieli inną przyszłość. Odkladam każdą złotówkę, staram się ich inspirować do nauki, by szli dalej. To trudne: są młodzi, zagubieni, czasem nie wiedzą, czego chcą. Ale ja stanowczo zdecydowałam: nie powtórzą mojej drogi. Nie pozwolę im się związać lub wyjść za mąż zbyt wcześnie, utkwić w tym miasteczku, gdzie marzenia umierają, zanim się narodzą.
Moi rodzice wciąż mieszkają w tym ogromnym domu. Rzadko się widujemy – spotykamy się na święta, z poczucia obowiązku, nic więcej. Nie wiem, czy rozumieją, iż odebrali mi szansę na inne życie. Nie mam do nich żalu, już dawno im wybaczyłam, ale w głębi duszy wciąż boli. Chcieli dobrze, ale pozbawili mnie prawa do wyboru. Zasłużyłam na przynajmniej próbę, na choćby jeden krok do życia, o którym marzyłam. A teraz jestem tylko sprzedawczynią, której dni płyną, jak mętna rzeka, bez celu i nadziei.
Piszę to, by się wygadać, by wylać ból, który narastał latami. I by powiedzieć młodym: rodzice nie zawsze wiedzą, co jest dla was najlepsze. Biegnijcie za swoimi marzeniami, chwytajcie je rękami i zębami, bez względu na to, co to kosztuje! Ja nie mogłam, ale wy jeszcze możecie. Nie dajcie się zakuć w kajdany cudzych decyzji, tak jak to stało się ze mną. Moje życie to lekcja, gorzka i ciężka, i mam nadzieję, iż ktoś usłyszy mój głos z tej ciemności.