**DZIENNIK**
Wyszedłem z klatki i ruszyłem gwałtownie w stronę sklepu. Musiałem zdążyć przed zamknięciem – nie wyobrażałem sobie kolacji bez chleba. Przy wejściu stała może czteroletnia dziewczynka, trzymając w ramionach malutkiego pieska.
— Ciociu, proszę, kup mojemu pieskowi chleb — szepnęła, patrząc błagalnie na wchodzącą kobietę.
— Gdzie twoja mama? Dlaczego tak późno biegasz sama po ulicy? Idź do domu! — odparła ostro kobieta i weszła do środka.
Zatrzymałem się, obserwując tę scenę. Wzrok dziecka był pełen smutku i bezradności. Od razu wiedziałem, iż nie chodzi o pieska… W przeciwieństwie do tamtej kobiety, domyśliłem się, iż dziewczynka jest głodna i prosi tak naprawdę o jedzenie dla siebie.
— Twój piesek je chleb? — uśmiechnąłem się, podchodząc bliżej.
— Tak — potwierdziła szybko. — Zwykle woli kiełbasę albo cukierki, ale jak jest bardzo głodny, to zjada chleb.
— Rozumiem — powiedziałem cicho. — Zaczekaj chwilę, zaraz wrócę…
W sklepie wrzuciłem gwałtownie chleb do koszyka, a potem mleko, jogurt, ciastka, cukierki i zwykłą kiełbasę. Stałem w kolejce, mimowolnie przypominając sobie własne dzieciństwo. Moja matka lubiła wypić, ojca nigdy nie poznałem. Pamiętam głodne noce, dni, gdy matka wydawała swoją nędzną pensję sprzątaczki na alkohol i znikała na tydzień. Czasem wieczorami chodziłem po placach zabaw. W ciemności świeciłem latarką w piaskownice, szukając porzuconych ciastek lub cukierków… Pamiętam własne spojrzenie – pełne głodu i bezsilności. Ta dziewczynka miała ten sam wzrok…
Gdy wyszedłem, podszedłem do niej. Miałem zamiar wręczyć jej torbę z jedzeniem, ale zrozumiałem, iż sama jej nie udźwignie – przecież trzymała drżącego pieska.
— Kupiłem twojemu pieskowi jedzenie. Daleko mieszkasz? — zapytałem.
— Nie, tam — wskazała blok za ulicą.
— Chodź, pomogę ci zanieść.
Dziewczynka od razu się ożywiła. Szła przede mną, nucąc pod nosem melodię, która wydała mi się znajoma.
— Jak masz na imię? — spytałem.
— Basia — przedstawiła się. — A to mój przyjaciel, Kudłacz.
W drodze opowiedziała, iż mieszka z mamą i babcią, a Kudłacza znalazła niedawno na ulicy i zabrała do domu. Miałem nadzieję, iż się mylę – może jej mama jest w porządku, tylko żyją biednie?
— Tutaj mieszkam — pokazała na okno na drugim piętrze, z którego wylewała się głośna muzyka. — Nie pójdę do domu. Pobawię się przed klatką. Daj nam jedzenie, zjemy z Kudłaczem.
— A babcia jest w domu? — spytałem. Było już po dziesiątej, a dziecko nie powinno być o tej porze samo na dworze.
— Jest. Dostała emeryturę, piją w kuchni — zmarszczyła brwi Basia.
Stałem, kompletnie bezradny. Na ulicy panowała ciemność, nigdzie nie było żywej duszy. Nie chciałem jej zostawić samej, więc nalegałem, żeby wróciła do domu.
— Zamknijcie się z Kudłaczem w pokoju, zjedzcie i idźcie spać. To niebezpieczne, żeby teraz być na dworze. Nie chcesz, żeby ktoś ukradł twojego pieska?
Basia przytuliła mocniej Kudłacza i pokręciła głową. Doprowadziłem ją do drzwi, a gdy weszła do środka, odszedłem szybko. Byłem w złym nastroju. Myślałem, iż czasy się zmieniły, iż służby społeczne lepiej działają. Ale widocznie nic się nie zmieniło…
Żona początkowo się wściekła, iż tak długo nie wracałem. Kolacja wystygła, a ona wypatrywała mnie przez okno, bojąc się, iż coś mi się stało. Kinga była w szóstym miesiącu ciąży, więc dawno przywykłem do jej humorów i kaprysów. Widząc mój nastrój, zaczęła wypytywać, co się stało. Przy kolacji opowiedziałem o Basi i jej piesku, który najwyraźniej był jej jedynym przyjacielem.
— Dobrze, iż jej pomogłeś. Przynajmniej się naj— Wiesz co, Kinga — szepnąłem, patrząc na śpiącego już synka w kołysce — teraz mamy już pełną rodzinę, i żadne z nas nigdy nie będzie samotne.