„Zabranie mamy do siebie skończyło się powrotem po miesiącu — teraz nazywają mnie potworem”

polregion.pl 5 godzin temu

Kiedy zdecydowałam się zabrać mamę ze wsi do miasta i zamieszkać razem ze mną, myślałam, iż robię jedyną słuszną rzecz. Nie była już młoda, żyła sama w domu, w którym z każdym rokiem coraz trudniej było sobie radzić: piec kaprysił, woda w studni zimą zamarzała, a sąsiedzi albo wymarli, albo stali się równie starzy. Wydawało mi się, iż powinna być blisko — pod opieką, w cieple, w normalnych warunkach. Ale po miesiącu wsiadłam za kierownicę i zawiozłam ją z powrotem do tej samej wsi. I teraz wydaje się, iż stałam się wrogiem numer jeden dla wszystkich znajomych, a choćby części rodziny.

— Jak mogłaś tak postąpić? — mówili mi.
— To przecież twoja matka! Najbliższa osoba, a nie pies, żeby brać i oddawać!
— A gdyby twoje dzieci tak postąpiły z tobą? Wtedy dostaniesz po nosie!

Wysłuchałam tego wszystkiego. I rad, i wyrzutów, i złośliwych uwag. Niektóre prosto w twarz, inne za plecami, ale i tak do mnie docierały.
Prawo działania i przeciwdziałania, mówili. Napraw to, póki jeszcze nie jest za późno.

A przecież żaden z nich nie był na moim miejscu. Nikt nie żył z moją matką dzień i noc. Nikt nie widział, jak z energicznej i dobrej babci zamieniła się w obcą osobę, która płacze, oskarża, godzinami milczy i odmawia jedzenia. Nikt oprócz mnie.

Na początku wszystko wydawało się znośne. Urządziłam jej osobny pokój, kupiła nowe kapcie, piżamkę, powiesiłam ulubione zdjęcia, a choćby przywiozłam ze wsi kilka jej kwiatów doniczkowych. Chciałam, żeby czuła się dobrze. Ale zamiast wdzięczności zobaczyłam chłód. Siedziała w pokoju, jakbym przywiozła ją do obcego domu, jakbym nie była córką, a strażnikiem. Przynosiłam jej jedzenie, namawiałam do kąpieli — choć w domu radziła sobie doskonale, a na wsi była aktywną kobietą. Ale w mieście — jakby coś się w niej złamało.

Minęło kilka dni, a ona zaczęła… przestawiać moje mieszknie po swojemu. Przełożyła garnki, talerze, przyprawy. Przestawiła wszystko w łazience, choćby moje kosmetyki. Starałam się nie ingerować. Mówiłam sobie: to tylko adaptacja. Ale potem przyszły łzy. Każdego wieczoru. Najpierw ciche, potem histerie. Siedziała w fotelu i powtarzała:

— Tu jestem nikim… Tu nie jestem u siebie… Nie chcę tak żyć…

Czułam się, jakbym stała się jej katem. A przecież chciałam tylko pomóc.

— Chcę umrzeć w swoim domu, na wsi. Tam, gdzie jest wszystko moje. Gdzie znam każdy kąt. Gdzie ściany mnie słyszą…

Próbowałam namówić ją, żeby została. Mówiłam, iż sama będzie miała ciężko. Że jesteśmy blisko. Że wnuczka jest obok. Że zawsze może liczyć na pomoc. Ale nie. Z każdym dniem było tylko gorzej. I zrozumiałam: jeżeli jej nie wrócę, stracę ją całkiem. Albo oszaleje z tęsknoty, albo załamie się tak, iż nie będzie już powrotu.

Spakowałam jej rzeczy, włożyłam do bagażnika i zawiozłam z powrotem. Siedziała w samochodzie w ciszy. Ani słowa. Dopiero gdy pokazał się znajomy zakręt do jej domu, usłyszałam:
— Dziękuję.

Teraz mama dzwoni do mnie prawie codziennie. Wesoła. Spokojna. Mówi, iż znów posadziła ogórki, iż robi ulubiony dżem. Babcia z sąsiedniej wsi przychodzi do niej na herbatę. I słyszę, iż jest szczęśliwa. Tak, sama. Ale szczęśliwa.

A ja? Zostałam z etykietką „bezdusznej córki”. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo czasami miłość to nie trzymać, ale puścić. Nie ciągnąć na siłę do swojej strefy komfortu, ale pozwolić człowiekowi być tam, gdzie ma spokój. I nie zawsze rodzice na starość chcą żyć z dziećmi. Zwłaszcza gdy mają swój dom, swoją historię i swoją przeszłość, wsiąkniętą w ściany.

I jeżeli moja mama odnalazła spokój w swoim domu, to znaczy, iż zrobiłam dobrze. Niech myślą o mnie, co chcą. Ważne, iż znów się uśmiecha.

Idź do oryginalnego materiału