„Zabrałam mamę do siebie, ale po miesiącu odwiozłam ją z powrotem – teraz wszyscy uważają mnie za potwora”

newskey24.com 6 godzin temu

Kiedy postanowiłem zabrać mamę ze wsi do miasta i sprowadzić ją do swojego domu, myślałem, iż robię jedynie słuszną rzecz. Nie była już młoda, mieszkała sama w domu, gdzie z każdym rokiem było coraz trudniej: piec kaprysił, woda w studni zamarzała zimą, a sąsiedzi albo wymarli, albo stali się tak samo starzy jak ona. Wydawało mi się, iż powinna być blisko – pod opieką, w cieple, z normalnymi warunkami. Ale po miesiącu wsiadłem za kierownicę i odwiezłem ją z powrotem do tej samej wsi. I teraz, zdaje się, stałem się wrogiem numer jeden dla wszystkich znajomych, a choćby niektórych krewnych.

— Jak mogłeś tak postąpić? — mówili mi.
— To twoja matka! Najbliższa osoba, nie pies, żeby wziąć i oddać!
— A gdyby twoje dzieci tak z tobą postąpiły? Sam dostaniesz to, na co zasłużysz!

Wysłuchałem wszystkiego. Rad, wyrzutów, złośliwych docinków. Jedni mówili mi to w twarz, inni za plecami, ale i tak do mnie docierało. Prawo karmy, mówili. Naprawiaj to, póki nie jest za późno.

Ale nikt z nich nie był na moim miejscu. Nikt nie żył z moją matką dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt nie widział, jak z energicznej i dobrej babci w ciągu kilku dni stała się obcą osobą, która płacze, oskarża, milczy godzinami i odmawia jedzenia. Nikt oprócz mnie.

Na początku wszystko było znośne. Urządziłem jej osobny pokój, kupiłem nowe kapcie, pidżamę, powiesiłem ulubione zdjęcia, choćby przywiozłem ze wsi kilka jej kwiatków. Chciałem, żeby było jej wygodnie. Ale zamiast wdzięczności zobaczyłem chłód. Siedziała w pokoju, jakbym przywiózł ją do obcego domu, jakbym nie był synem, tylko strażnikiem. Przynosiłem jej jedzenie, zachęcałem do kąpieli – choć wcześniej radziła sobie z tym sama, na wsi była przecież aktywną kobietą. Ale w mieście coś się w niej złamało.

Minęło kilka dni, a ona zaczęła… przerabiać moje mieszkanie na swoje. Przestawiła wszystkie garnki, talerze, przyprawy. Poprzestawiała rzeczy w łazience, choćby moją kosmetyczkę. Starałem się nie ingerować. Mówiłem sobie: to tylko adaptacja. Ale potem zaczęły się łzy. Każdego wieczoru. Najpierw ciche, potem histerie. Siedziała w fotelu i powtarzała:

— Tu jestem nikim… Tu nie jestem u siebie… Nie chcę tak żyć…

Czułem się, jakbym stał się jej oprawcą. Choć naprawdę chciałem tylko pomóc.

— Chcę umrzeć w swoim domu, na wsi. Gdzie wszystko jest moje. Gdzie znam każdy kąt. Gdzie ściany mnie słyszą…

Próbowałem namówić ją, by została. Mówiłem, iż będzie jej ciężko samej. Że jesteśmy blisko. Że wnuczka jest niedaleko. Że zawsze będzie pomoc. Ale nic. Z każdym dniem było tylko gorzej. Zrozumiałem: jeżeli jej nie zabiorę z powrotem, stracę ją całkowicie. Albo oszaleje z tęsknoty, albo załamie się tak, iż nie będzie już odwrotu.

Spakowałem jej rzeczy, włożyłem do bagażnika i odwiózłem. Siedziała w samochodzie w milczeniu. Ani słowa. Dopiero gdy pojawił się znany zakręt w stronę jej domu, usłyszałem:
— Dziękuję.

Teraz mama dzwoni do mnie prawie codziennie. Wesoła. Spokojna. Mówi, iż znowu posadziła ogórki, iż robi ulubiony dżem. Babcia z sąsiedniej wiosny przychodzi do niej na herbatę. I słyszę, iż jest szczęśliwa. Tak, sama. Ale szczęśliwa.

A ja? Zostałem z etykietką „bezdusznego syna”. Ale wiecie co? Nie żałuję. Bo czasem miłość to nie trzymać, ale puścić. Nie ciągnąć na siłę do swojej strefy komfortu, ale pozwolić człowiekowi być tam, gdzie czuje spokój. I nie zawsze rodzice na starość chcą żyć z dziećmi. Zwłaszcza gdy mają swój dom, swoją historię i swoje wspomnienia wsiąknięte w ściany.

Jeśli moja mama odnalazła spokój w swoim domu, to znaczy, iż postąpiłem słusznie. Niech myślą o mnie, co chcą. Ważne, iż znów się uśmiecha.

Idź do oryginalnego materiału