Za tydzień po nas wrócili ostatnim promem sąsiedzi z działki. I wrócili bez swojego kota. Ogromnego, szarego bandyty bez prawego ucha.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Kolejny tydzień po tym, jak sąsiedzi wrócili ostatnią łódką z naszego letniego domku pod Krakowem, nie przywieźli swojego kota. Ogromnego, szarego łobuza, który nie miał prawego ucha. Całe lato walczyliśmy z nim w ogrodzie najpierw podkradał jedzenie ze stołu, potem grzebał w grządkach. Przyzwyczaiłem się do tej bestii. Gdy więc zobaczyłem parę wracającą bez Szarego, serce mi pękło i poprosiłem żonę, by podeszła i bez ceregieli zapytała sąsiadów, gdzie ich pupil się podział.

Okazało się, iż miał rację kota zostawili na domku. Męczyłem się myślami aż do zmierzchu. W końcu zadzwoniłem do szefa i poprosiłem wolne na jutro. Żona westchnęła ciężko i rzekła:
Bądź ostrożny. Poproś, żeby przewieźli go łódką.

Od rana pogoda nie sprzyjała. Ołówkowe chmury sypały drobny, wstrętny deszcz, a wiatr zmywał podniszczone liście, które przylepiały się do asfaltu. Kroczyłem po przystani, licząc na to, iż ktoś ruszy po zapomniane rzeczy po drugiej stronie rzeki. Nikt się nie zjawił. Pojawił się jednak silny mężczyzna w butach rozmiar 45, grzebiący w silniku i warczący pod nosem. Wytłumaczyłem mu, iż zostawiłem w domku bardzo ważne dokumenty i podsunąłem pięćdziesiąt złotych. On schował banknot do kieszeni, westchnął do nieba o zapomnianych letnich wczasowiczach i spuścił łódkę na wodę.

Fale były przyzwoite, szarpnęły nas zimną pianą i groziły przewróceniem małego kutra. Po pół godziny zaciętej walki z żywiołem dotarliśmy do brzegu przy naszym domku. Głuchy mężczyzna, mruknąc o tym, iż za taką przyjemność warto dorzucić jeszcze dwudziestkę, odszedł. Niebo przybrało szary odcień, a drobny deszcz zamienił się w lodowate gradobicia.

Szary, Szary, Szary! ryczałem na cały głos, mając nadzieję, iż kot wciąż żyje. I naprawdę Szary pojawił się, drżąc z zimna, przytulony do moich nóg i jęcząc cicho. Chwyciłem go i pobiegłem w stronę łódki. Skoczyłem na pokład i usiadłem z kotem przy sobie. Mężczyzna wykrzywił się w zdumieniu, ale w tym momencie

Szary wskoczył z łodzi, przyciskając jedyne lewe ucho do głowy, i cichutko wydał żałosny mruczek. Potem odwrócił się i zbiegł w stronę lasu.

Stój, stój, co robisz! wykrzyknąłem. Skoczyłem po niego, nie zważając na przekleństwa i obietnice rzucenia nas do diabła. Pędził przede mną, a ja szarpałem się wzdłuż, aż nagle skręcił w lewo i zniknął w zaroślach. Rozpruwając gałęzie, ujrzałem szarego kotka przyklejonego do małego czarnego kociaka. Kiciak był mokry i wył. Szary spojrzał na mnie z winą i wydał ciche miauczenie.

Usiadłem na mokrej ziemi, starając się podnieść obie istoty, gdy nagle ziemia zadrżała. To był ten sam mężczyzna, stukający ciężkimi butami i wypluwający przekleństwa. Stał za mną i nagle ucichł, po czym spokojnym, zaskakująco łagodnym tonem rzekł:
Pośpiesz się, zaraz zacznie się zamieć i wszystko zostanie przykryte śniegiem.

Podniosłem Szarego i czarnego kociaka i pobiegliśmy do łódki. Nie wiem, jak przeszliśmy na drugą stronę Wisły chyba Bóg po prostu chciał, iż wokół już nic nie widać. Gdy już byliśmy przy pokładzie, mężczyzna, zagłuszając ryczenie silnika, odezwał się:
Głupiś, naprawdę.

Zaskoczyło mnie to.

Dlaczego głupiś? spytałem niepewnie, patrząc na wzburzoną wodę.
Bo tak to wygląda odpowiedział. Wpuściłeś mnie na dokumenty i pieniądze, a sam jechałeś ratować kota? Ty człowiek, a ja jakaś bezdusza? Tak?

Bałem się, iż odmówisz, a nie było nikogo, kto go uratuje wyjaśniłem. Mężczyzna zamruczał, wzruszył ramieniem i przycumowaliśmy do przystani.

Zajął się potem szukaniem kartonu dla kociaka i wyłożył go ciepłym ręcznikiem. Gdy już miałem odjeżdżać i dziękować mu, rzekł:
Nie ma tak, iż jedno ma, drugie nie. I zwróc się do Szarego: idź ze mną do domu. Łowimy ryby, a ty jesteś porządny kot. Nie zostawiłem małego.

Kotek spojrzał na mnie, zamiauczał przepraszająco, podszedł do mrukącego mężczyzny, stanął na tylnych łapkach i przycisnął przednie do jego potężnych butów. Mężczyzna wziął go na ręce, a Szary objął go łapami i przytulił. Potem odwrócił się, drżącym głosem powtarzał przez minutę:
No, no, no

Wreszcie, uspokojony, zwrócił się do mnie ostrym, ale niespodziewanie łagodnym tonem:
Zapraszam cię w przyszły weekend na ryby. *mrug*.

Kiedy wróciłem do domu, żona pielęgnowała czarnego malucha, a pod ciepłym, flanelowym ręcznikiem znalazła pięćdziesiąt złotych. Teraz regularnie jeździmy na ryby z tym dobrym, zdrowym urwisem. Co, iż czasem przyjeżdżam nieco poduszony i bez ryb? Łowienie to po prostu sprawa życiowa, jakby to tak powiedzieć.

Idź do oryginalnego materiału