Za króla Sasa łyżką kiełbasa

adamaswtrasie.blogspot.com 1 rok temu
Zaczął się Wielki Tydzień Roku Pańskiego 2023, więc żeby nie przeszkadzać nikomu w celebracji najważniejszego wydarzenia w dziejach Ludzkości – czyli, didaskalia dla opornych, Zmartwychwstania Pańskiego wpis jest w poniedziałek (a następny będzie we wtorek, już po Świętach). Do tego tak wczesna przedświąteczna data może umożliwić Czytelnikom przygotowanie wspomnianej tu tradycyjnej potrawy – bo dziś nie będzie nic o eschatologii i Jerozolimie.
Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie
Nie pierwszy raz na blogu pojawia się zapomniane nieco polskie jedzenie – była przecież słynna średniowieczna ryba w sosie szarym, prawdziwy postny i bożonarodzeniowy cymes – bo jakoś tak zachwycamy się kuchniami śródziemnomorskimi, jemy międzynarodowe fastfoody, a o swoim dziedzictwie (nie tylko kulinarnym, niestety). Tym razem musimy przenieść się w przeszłość nie aż tak tak odległą: w czasy saskie.
Ryba w szarym piernikowym sosie, klasyka kuchni polskiej
Czyli XVIII wiek. W Europie zaczyna się powoli rewolucja umysłowa zwana z niewiadomych dla mnie powodów Oświeceniem (zakończona Wielką Rewolucją Francuską, latami wojen, mordów, niszczenia dziedzictwa kulturowego Europy oraz upadkiem i rozbiorami Rzeczypospolitej), u nas zaś najwspanialej kwitnie rodzima forma baroku, sarmatyzm. To właśnie ten nurt w dużej mierze ukształtował estetykę Polaków, a odbudowa kraju po bratniej wizycie szwedzkich armii sprawiła, iż chyba to barok musimy uznać za nasz styl narodowy. Z wcześniejszych epok nie zachowało się aż tyle, a styl zakopiański dobrze wygląda tylko w górach. W każdym razie opromieniona Wiktorią Wiedeńską Rzeczpospolita zdaje się jeszcze kwitnąca, ale jeżeli została tam jakaś wielkość, to parafrazując Gibbona, to wątła, czy wręcz niezdrowa.
Silnie zbarokizowany gotycki kościół klasztorny we Warcie
Sąsiednie państwa bowiem wchodzą w etap zmian ustrojowych, wprowadzają zamordyzm – a u nas w najlepsze kwitnie sobie Wolność. Kiedy inni monarchowie w Europie Środkowej zwiększają swoje plenipotencje August II po wyborze na tron Rzeczypospolitej jest zatrwożony tym, jak mały ma wpływ na politykę ogromnego kraju (zresztą już sam Sobieski po elekcji migał się jak mógł przed koronacją – jako hetman miał olbrzymie wpływy, jako król był tylko wynajmowanym urzędnikiem, no, adekwatnie to twarzą marki, nie mającym na nic wpływu).
Tak więc unia personalna Saksonii i Rzeczypospolitej finalnie nikomu nie przyniosła korzyści i August II Sas (właściwie Wettyn – jedna z gałęzi dynastii, Sachen-Gotha-Coburg, panowała do niedawna w Zjednoczonym Królestwie) mógł zająć się tym, co wychodziło mu najlepiej – mianowicie jadł, pił i popuszczał pasa. Najgorzej, że jednym z kompanów Augusta zwanego Mocnym został Piotr Wielki. Co zaś do mocności Sasa – miał masę nieślubnych dzieci (zdania historyków są podzielone: od sześciu do stu), niestety jego legalny potomek, w przeciwieństwie do bastardów, był totalnie nieudany – a znamy go pod imieniem Augusta III.
Po Sasach pozostało adekwatnie tylko kilka powiedzeń oraz zniszczona ostatecznie w XX wieku oś saska w Warszawie – barokowe założenie urbanistyczne, po którym ostatnim wspomnieniem jest Ogród Saski.
Ogród Saski w pochmurny dzień
Oraz kolumnada zniszczonego ubogaconego kulturowo przez Niemców nazistów Pałacu Saskiego. Od Przedwojnia mieści się tam Grób Nieznanego Żołnierza, nie zlikwidowany choćby podczas sowieckiej okupacji.
Grób Nieznanego Żołnierza w kolumnadzie Pałacu Saskiego
Swoją drogą zamiast odbudować ów pałac komuniści wznieśli swój, wyburzając – to jest poprawiając po Niemcach – resztkę warszawskiego Śródmieścia.
Symbol sowieckiej okupacji Polski
Ale dość o rzeczach smutnych, wszak zbliża się radosne Zmartwychwstanie, a wraz z nim tradycyjne Śniadanie Wielkanocne, na którym obowiązkowo pojawić się musi biała kiełbasa. Za pełnych przepychu i ekstrawagancji czasów saskich, jak chce przysłowie, jedzona łyżką. Potrawa taka nazywa się wereszczaką warszawską (wereszczaki to właściwie cała grupa dań, popularnych na Mazowszu, Podlasiu czy w Wielkim Księstwie Litewskim), wieść gminna niesie, iż od nazwiska królewskiego kucharza, Wereszczaka. Legenda ładna, ale niestety żadne źródła historyczne nie potwierdzają istnienia takiej persony.
Sama potrawa jest totalnie prosta, totalnie tłusta i totalnie – nomen omen – zakorzeniona w staropolskiej tradycji kulinarnej. Białą kiełbasę trzeba ugotować w piwie (obowiązkowo z "korzeniami" – liściem bobkowym i ewentualnie angielokiem). Niech się gotuje, a tym czasem na patelni trzeba wytopić odrobinę słoniny, a na tym przysmażyć królową polskich stołów – cebulę (niektórzy szydzą z Polski nazywając ją Krajem Kwitnącej Cebuli – ale ja uważam, iż to komplement; jaka szkoda, iż na Świecie taka na przykład konfitura z Certaldo jest znana, a lubelski cebularz nie).
Do tak powstałej masy, tłusto-cebulowej, dodać należy clue potrawy, czyli tą obgotowaną, acz pokrojoną w plastry białą kiełbasę. Jakie przyprawy dodać? No wiadomo, to kuchnia staropolska, ta, która nie zapomniała o średniowiecznych korzeniach – pieprz i cudowna, świeżo starta gałka muszkatołowa (ciekawe, czy bierze nazwę od aromatu wina muszkatołowego, muskatu – zapewne). Ewentualnie trochę soli. Trzeba to wszystko obsmażyć a potem – przecież nie będziemy marnować niczego – zalać wywarem piwno-kiełbasianym. I potraktować niczym zięć teściową, czyli poddusić. Na koniec, jak już się to wszystko zredukuje przed podaniem można posypać jakimś twardym serem, parmezanem albo gran padano, w którym kocha się cała barokowa Europa, a w Rzeczypospolitej to już w ogóle, bo nasz barok jest najbarokowniejszy! Na bogato.
Warszawska wereszczaka, bez parmezanu
Po tym barokowo-kulinarnym wtręcie wracam na blogu na Bałkany, gdzie baroku jako takiego nie było, choć dziś pojawia się w swej najbardziej zdegenerowanej formie, o czym zresztą pisałem. Na nadchodzącą zaś Wielkanoc życzę Czytelnikom samego dobra.
Przedsmak następnego wpisu
Idź do oryginalnego materiału