Brzmi śmiesznie? Dziś mnie to bawi gorzko. Wtedy byłem święcie przekonany, iż robię coś wielkiego. Że „biorę życie we własne ręce”. Prawda jest taka, iż po prostu uciekłem – od zmarszczek żony, od własnego odbicia w lustrze, od ciszy przy stole.
Z Ewą byłem trzydzieści lat. Dwoje dzieci, kredyt, wakacje nad Bałtykiem w tym samym pensjonacie, kłótnie o drobiazgi, pojednania przy herbacie. Znała mnie na wylot. Wiedziała, kiedy zaciskam szczękę, bo coś mnie boli, choć mówię, iż „to nic”. Wiedziała, jaką kawę lubię, jakie mam sny, których nikomu nie opowiadam.
I właśnie to mnie zaczęło dusić.
Za dużo wiedziała. Za bardzo była „moja”. Za bardzo przypominała mi, ile lat już minęło.
Poznałem Martę w pracy. Miała trzydzieści lat – dokładnie dwadzieścia sześć mniej ode mnie.
Wpadła do działu jak huragan: wysokie szpilki, czerwone usta, śmiech, który niósł się po całym korytarzu. Nie przepraszała za to, iż istnieje. Całkowite przeciwieństwo Ewy, cichej, spokojnej, w swetrach wyciągniętych od prania.
Na początku tylko żartowaliśmy.
– Panie Jacku, pan się nie wypalił? – pytała, siadając na biurku. – Tyle lat w tej samej firmie, w tym samym małżeństwie. Jak pan to wytrzymuje?
Brzmiało to niewinnie. A ja łapałem się na tym, iż czekam na jej głos, na jej perfumy w korytarzu, na głupie wiadomości o północy: „nie śpi pan, co?”.
Pierwszy raz powiedziała do mnie „Jacku” bez „pan” po kilku drinkach na firmowej imprezie. Potem już nie było odwrotu.
Zdrada zaczęła się banalnie: sms-em. „Myślę o tobie”.
Powinienem wtedy skasować, przeprosić w myślach żonę, trzasnąć się w głowę i wrócić na ziemię. Zamiast tego odpisałem: „Ja o tobie też”.
Wiedziałem, co robię. Każdy następny krok był już świadomy: kawa po pracy, dotyk dłoni, hotel „na szkoleniu”, kłamstwa o delegacjach.
W domu Ewa pytała:
– Znów późno. Wszystko w porządku?
– Projekty, terminy – burczałem. – Nie drąż.
I widziałem w jej oczach lęk, którego wtedy nie chciałem nazwać.
Kiedy powiedziałem jej, iż odchodzę, nie krzyczała.
– Jest ktoś? – zapytała tylko. Stała w kuchni z ręcznikiem w ręku, jakby czas się zatrzymał.
Milczałem chwilę, a potem skinąłem głową.
– O ile młodsza? – zapytała spokojnie, jakby pytała o prognozę pogody.
– To nie ma znaczenia – wyrzuciłem z siebie.
– Ma – powiedziała. – Bo to powie mi, czy to kryzys wieku średniego, czy naprawdę kogoś pokochałeś.
Patrzyłem w podłogę.
– Dwadzieścia sześć lat – szepnąłem.
Widziałem, jak coś w niej pękło.
Nie zrobiła sceny. Nie rzucała talerzami. Usiadła przy stole, zwinęła ręcznik w kulkę i powiedziała tylko:
– Dobra. To ty idź za młodością. Ja pójdę za godnością.
Rozwód poszedł szybko. Dzieci były dorosłe.
– Tato, jeżeli chcesz się kompromitować, to twoja sprawa – powiedział syn. – Ale mamę zostaw w spokoju.
Córka milczała przez cały czas. Dopiero na korytarzu pod sądem podeszła i wyszeptała:
– Nie każ mi wybierać. Ale nie każ też udawać, iż wszystko jest normalnie.
Marta była przy mnie dzielna, jak to mówiła. Gładziła mnie po ręce.
– Jacku, zaczynamy nowe życie – uśmiechała się. – Tylko ty i ja. Dzieci się kiedyś pogodzą. Będziemy latać na wakacje, spełniać marzenia. Nie jesteś stary, jesteś dojrzały.
Brzmiało to pięknie. Uwierz mi, człowiek jest w stanie uwierzyć w każdą bajkę, jeżeli ktoś mu obieca, iż czas się cofnie.
Ożeniłem się z Martą kilka miesięcy po rozwodzie. Garnitur, nowy garnitur, nowa koszula, krem pod oczy „na zmarszczki”.
– Wyglądasz jak milion dolarów – szepnęła. – A nie jak dziadek, jak mówią twoje dzieci.
Śmiałem się razem z nią. Dziś każda taka scena pali mnie od środka.
Na początku było jak w filmie.
Wspólne zdjęcia na Instagramie: ona w bikini, ja w koszuli, podpisy typu „mój król”, „moja bogini”. Wyjazdy, restauracje, prezenty.
– Widzisz, co traciliśmy? – mówiła, wtulając się we mnie w hotelowym łóżku. – Żyłeś jak emeryt, a przecież stać cię na więcej.
Płaciłem. Za wszystko. Karty kredytowe, kredyt na nowe mieszkanie „dla nas”, raty za samochód, który „do niej pasował”.
Z czasem różnica wieku przestała być tylko liczbą.
Wieczorem ja byłem zmęczony po pracy, ona – właśnie się rozkręcała.
– Idziemy dziś na miasto, dziewczyny się umawiają – informowała. – Nie będziesz siedział jak stary z pilotem w ręku.
– Jestem stary – mruknąłem raz.
Parsknęła śmiechem.
– Jesteś stary, jak tak mówisz – odcięła. – Jak się postarasz, to kto ci da, iż masz ponad pięćdziesiąt?
Zacząłem się wstydzić własnego zmęczenia. Więc wtedy, kiedy zasypiałem na kanapie, a ona dopiero wracała z klubu nad ranem, udawałem, iż wszystko jest „okej”.
Zauważyłem, iż coraz rzadziej rozmawiamy. Że nie pyta, jak minął dzień. Że bardziej interesuje ją, czy zdążymy spłacić ratę za jej nowy telefon, niż to, iż moje wyniki z badań nie są najlepsze.
– Przesadzasz – machała ręką, kiedy mówiłem o sercu, o ciśnieniu. – Wymyślasz sobie choroby, zamiast cieszyć się życiem.
Pewnego dnia spotkałem Ewę na ulicy.
Stała pod apteką z torbą w ręku. Siwe włosy, inny płaszcz, ale ten sam spokój w oczach.
– Cześć – powiedziałem, czując, jak serce mi wali.
– Cześć – odpowiedziała. Uśmiechnęła się lekko. – Jak zdrowie?
„Jak zdrowie”.
Nie „jak Marta”, nie „jak twoja wielka miłość”.
Zapytała o rzeczy, na które kiedyś nie miałem czasu odpowiadać. Czy śpię, czy jem regularnie, czy byłem u kardiologa.
Marta nigdy o to nie pytała.
– Z kim mieszkasz? – zapytałem głupio, jakby to miało jakieś znaczenie.
– Z kotem – odparła. – I z sobą. Nauczyłam się, iż to wcale nie jest najgorsze towarzystwo.
Chciałem coś powiedzieć, przeprosić, wyrzucić z siebie „wróć”, ale przejechał tramwaj, ktoś ją zawołał, pomachała mi i odeszła.
Przez resztę dnia miałem w głowie jej jedno zdanie: „nauczyłam się, iż sama ze sobą to nie najgorsze towarzystwo”.
Ja ze sobą nie umiałem wytrzymać pięciu minut.
Prawdziwe przebudzenie przyszło nie z wielkim hukiem, tylko z małym błyskaniem w telefonie.
Siedziałem pewnego wieczoru w domu. Marta „wyszła na chwilę z dziewczynami”. Jej komputer pikał, bo nie wyłączyła powiadomień. Nie jestem typem szpiega, ale tego wieczoru coś mnie tknęło.
Na ekranie pojawiła się wiadomość od „K.”: „I jak tam z twoim sponsorem? Znowu zapłacił za wszystko? ”
Serce mi zamarło.
Otworzyłem czat.
Czytałem, jak moja żona opowiada przyjaciółce o „starym”, który „dobrze zarabia”, o tym, iż „trzeba wytrzymać jeszcze parę lat, zanim przepisze mieszkanie i oszczędności”.
„Nie dotykam go dużo, bo nie muszę, on się i tak cieszy” – pisała.
„Niech myśli, iż ma we mnie drugą młodość”.
Poczułem, jakby ktoś mnie obrzygał.
W toalecie zwymiotowałem z nerwów.
Kiedy wróciła, siedziałem przy stole z wydrukami ich rozmów.
– Co to ma znaczyć? – zapytałem.
Rzuciła okiem na kartki, wzruszyła ramionami.
– Podsłuchiwałeś mnie? – zaatakowała. – Świetnie, jesteś nie tylko stary, ale i żałosny.
– Czy cokolwiek, co mówiłaś mi o miłości, było prawdą? – wyszeptałem.
Pokręciła głową z uśmiechem.
– Jacku, nie bądź śmieszny. Ja ci dawałam to, czego chciałeś: złudzenie, iż jesteś młody, pożądany, iż życie się jeszcze nie skończyło. Ty mi dawałeś stabilizację. Układ. Nic wielkiego.
Zrobiła pauzę.
– Myślałeś, iż co? Że trzydziestoletnia dziewczyna naprawdę marzy o emerycie?
To zabolało bardziej niż wszystkie moje choroby razem.
Łudziłem się jeszcze chwilę, iż „da się naprawić”, iż może pójdziemy na terapię. Ona się po prostu spakowała.
– Nie będę siedzieć z kimś, kto mnie kontroluje – stwierdziła. – Młoda jestem, swoje życie przeżyję. A ty…
Zmierzyła mnie wzrokiem.
– Ty może pomyśl, kogo naprawdę skrzywdziłeś. Bo mnie nie.
Trzasnęły drzwi.
Zostałem sam. Z kredytami, rozbitym sercem, siwym zarostem i poczuciem, iż jestem ostatnim idiotą na ziemi.
Długo krążyłem wokół telefonu.
Raz wpisywałem numer Ewy, kasowałem. Raz pisałem sms-a, nie wysyłałem.
„Przepraszam”.
Takie krótkie słowo, a tak trudne.
W końcu zadzwoniłem.
– Słucham? – jej głos był spokojny.
– Ewa… – powiedziałem. – Chciałem… przeprosić.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Za co dokładnie? – zapytała po chwili. – Bo lista jest długa.
– Za wszystko – wyrzuciłem z siebie. – Za to, iż cię zostawiłem dla młodszej. Za to, iż cię upokorzyłem przed dziećmi. Za to, że… iż myślałem, iż gdzieś indziej będzie mi lepiej.
Zacisnąłem powieki.
– Chciałbym… chciałbym cię sprowadzić z powrotem. Do domu. Do naszego domu.
Słowa zawisły między nami jak ciężka kotwica.
Ewa westchnęła. Nie ironicznie, nie teatralnie. Ciężko, zmęczona.
– Jacku – powiedziała cicho. – Ten dom, o którym mówisz, już nie istnieje. Zburzyłeś go, kiedy spakowałeś walizkę i wyszedłeś.
Zrobiła pauzę.
– Ja już nie jestem „twoją żoną”. Jestem twoją byłą żoną. Nauczyłam się żyć bez ciebie. Nauczyłam się lubić siebie bez ciebie. I wiesz co? Nie jest mi z tym źle.
– Ale… – próbowałem wcisnąć się z jakimś „jeszcze możemy”, „może spróbujemy”.
– Nie jestem twoją nagrodą pocieszenia – przerwała spokojnie. – Nie jestem schroniskiem, do którego wracasz, kiedy młodsza kobieta przestaje się opłacać.
Po tych słowach poczułem, jakbym dostał w twarz. Zasłużenie.
– Przeprosiny przyjmuję – dodała. – Ale nie wracam. Nie do ciebie. Nie do tamtego życia.
Głos jej zadrżał tylko na chwilę, gdy dodała:
– Życzę ci, żebyś sobie wybaczył. Ale to już nie jest moja rola.
Rozłączyła się.
Ożeniłem się z dziewczyną o dwadzieścia sześć lat młodszą od siebie, bo chciałem uciec od własnej starości. Zostawiłem żonę, która znała mnie lepiej niż ja sam.
Teraz siedzę sam w mieszkaniu, w którym wszystko jest „nowe”, a nic nie jest moje. Przepraszałem, błagałem w myślach, chciałem sprowadzić z powrotem moją byłą żonę, jakby była meblem z piwnicy, który można wnieść z powrotem na górę.
Dopiero dziś rozumiem, jak bardzo ją odczłowieczyłem tym myśleniem.
Dramat mojego życia nie polega na tym, iż młodsza żona mnie zawiodła. Polega na tym, iż ja pierwszy zdradziłem, zostawiłem, upokorzyłem i dziś nie mam moralnego prawa prosić o nic więcej niż jedno:
– Wybacz mi, jeżeli potrafisz.
Ale żyj sobie dalej tak, jakby mnie już nie było. Bo w tamtym małżeństwie faktycznie nie ma mnie od dawna.


![Piękna na Święta! Wygraj bon kosmetyczny do Strefy Urody Sabina Masarczyk [KONKURS w Radiu 90]](https://radio90.b-cdn.net/files/2025/12/Sabina-Masarczyk-konkurs.jpg)





