Nie sądziłam, iż jeszcze kiedyś poczuję w sercu takie poruszenie – motyle w brzuchu, dreszcz, kiedy dzwoni telefon, a na wyświetlaczu pojawia się jego imię. Myślałam, iż to już czas na spokojne życie, emeryckie rytuały i samotne spacery do parku. A jednak pojawił się on – czarujący, uprzejmy, z pięknymi słowami, które trafiały prosto do mojego spragnionego czułości serca.
Na początku wszystko wydawało się jak z bajki. Kwiaty, wspólne kolacje, spacery pod rękę. Mówił, iż przy mnie znów poczuł się młody. Ja – iż nareszcie ktoś widzi we mnie kobietę, a nie tylko starszą panią. Wnosił zakupy, poprawiał kran, żartował, iż jestem jego „skarbenkiem”. Nie zrozumiałam wtedy, jak bardzo dosłowne było to określenie.
Z czasem zaczęły pojawiać się prośby – drobne, niby niewinne. „Pożycz parę złotych, bo muszę zapłacić rachunek”. „Wypłata się spóźnia, pomożesz mi?”. Mówił to tak przekonująco, iż choćby nie myślałam dwa razy. Chciałam być dla niego wsparciem, tak jak on był dla mnie. A potem były większe sumy – na samochód, na lekarstwa, na „ważną sprawę”.
Pewnego dnia poszłam do sklepu i spotkałam jego znajomego. Nieświadomie powiedział:
– Pani też mu pożycza? No tak, on zawsze tak umie zakręcić w głowie.
Serce mi zamarło. Wracałam do domu, a każdy krok był coraz cięższy. W nocy nie spałam, a rano – sprawdziłam rachunki. Zrozumiałam, iż przez miesiące dawałam mu wszystkie swoje oszczędności.
Kiedy zapytałam go wprost, nie zaprzeczał. Uśmiechnął się tylko i powiedział:
– Kochanie, przecież masz emeryturę. Tobie nie zabraknie.
Od tamtej chwili nie ma go w moim życiu. Zniknął tak szybko, jak się pojawił. A ja siedzę teraz w pustym mieszkaniu, patrzę na zdjęcia wnuków i pytam siebie: czy naprawdę tak łatwo dałam się oszukać, bo tak bardzo pragnęłam miłości?
Miłość po sześćdziesiątce miała być moim drugim oddechem. A stała się raną, która długo nie chce się zagoić.