Za oknem jeszcze ciemno, jakby świat wstrzymywał oddech przed świętami, a u mnie w mieszkaniu oddech nie ma kiedy wrócić. W kuchni panuje taki bałagan, iż choćby czajnik wygląda, jakby chciał uciec. Na blacie leżą rozsypane łuski cebuli, siatka z marchewką, dwa noże, trzy ściereczki i lista potraw, którą wczoraj napisałem drżącą ręką, żeby uwierzyć, iż da się to zrobić.
Wigilia już dziś, a my żyjemy w chaosie.
Wstaję za wcześnie, bo budzi mnie nie zapach pierników, tylko myśl o tym, ile jeszcze nie jest zrobione. Kapusta nie nastawiona. Uszka nie sklejone. Karp nie kupiony. Barszcz stoi w lodówce jak wyrzut sumienia w garnku. Z pokoju dochodzi tylko cichy dźwięk telefonu. Nie kolędy. Krótkie filmiki. Przewijanie.
Idę do sypialni. Ona leży na boku, w piżamie, z kołdrą pod brodą, a ekran świeci jej w twarz. Jak małe, prywatne ognisko, przy którym nie ma miejsca dla mnie.
Mówię spokojnie, choć w środku już wrze mi krew.
„Jest 24 grudnia. Musimy zacząć. Pomożesz mi?”.
Ona choćby nie podnosi wzroku.
Odpowiada: „Nie teraz”.
Słyszę to „nie teraz” i czuję, jak zaczyna mi drżeć szczęka. Bo to „nie teraz” słyszę od tygodni, a dziś nie ma już żadnego „później”. Dziś jest kreska na kalendarzu. Dziś jest Wigilia. Dziś przyjadą ludzie, którzy będą patrzeć na stół, jakby stół był miarą tego, czy jesteśmy rodziną.
Mówię: „Nie teraz to znaczy kiedy? Za godzinę? Za dwie?”.
Ona wzrusza ramionami, jakby to nie była Wigilia, tylko zwykły wtorek.
Mówi: „Nie wiem. Nie mam siły”.
Słowo „siły” kładzie się w pokoju ciężko. Jak zasłona. Jak wymówka, która niby brzmi jak cierpienie, a jednak w mojej głowie natychmiast zamienia się w obraz: ja w kuchni, ona w łóżku. Ja w sklepie, ona na kanapie. Ja z mopem, ona z telefonem.
Wracam do kuchni. Otwieram lodówkę, szukam w niej planu ratunkowego, jakby plan mógł leżeć obok śmietany. Zamiast planu mam światło lodówki i ciszę. Rozkładam ręce i zaczynam robić wszystko naraz. Wstawiam wodę, myję grzyby, obieram ziemniaki, nastawiam kompot z suszu. Zimno w dłoniach, gorąco w głowie.
Przy stole jest jedno krzesło wysunięte. Jej. Puste.
W pewnym momencie przypala mi się cebula. Smród idzie po mieszkaniu jak sygnał alarmowy. Otwieram okno, wciągam mroźne powietrze. Mróz od razu wchodzi w płuca, ale przynosi chwilę trzeźwości.
Znowu idę do sypialni, bo już nie potrafię robić wszystkiego sam i udawać, iż to normalne.
Mówię: „Proszę. Choćby kapustę. Choćby posprzątać łazienkę. Cokolwiek”.
Ona odkłada telefon na moment. Patrzy na mnie tak, jakby patrzyła na kogoś, kto przeszkadza.
I wtedy mówi coś, co mnie uderza mocniej niż brak pomocy.
Mówi: „Nie będę nic robić, bo i tak to robisz lepiej”.
Przez sekundę myślę, iż źle usłyszałem.
Odpowiadam: „Ja nie chcę robić lepiej. Ja chcę robić razem”.
Ona przewraca się na plecy i patrzy w sufit.
Mówi: „Ty chcesz idealnych świąt. Ja nie chcę żadnych”.
Te słowa rozcinają mi dzień na pół. Bo ja nagle rozumiem, iż to nie chodzi o kapustę. To nie chodzi o kurz. To choćby nie chodzi o to, czy będzie dwanaście potraw.
To chodzi o to, iż ja ciągnę wóz, a ona siedzi w nim i mówi, iż nie chce jechać, ale korzysta z tego, iż jedzie.
Wracam do kuchni i stoję chwilę bez ruchu. W rękach trzymam mokrą ściereczkę jak białą flagę. W gardle mam kłującą gulę.
Telefon dzwoni. To moja matka.
Odbieram i mówię: „Cześć, mamo”.
Słyszę wesoły głos, słyszę pytanie, czy wszystko gotowe, słyszę, jak ktoś w tle śmieje się do kolęd. A ja czuję, iż jeżeli powiem prawdę, to się rozsypię.
Mówię tylko: „Tak, powoli”.
Rozłączam się. Siadam na chwilę. Zegar tyka. Każde tyknięcie brzmi jak „nie zdążysz”.
Wstaję i zaczynam sprzątać, choć gotowanie jeszcze nie skończone. Przecieram blaty, zamiatam podłogę, zbieram rozrzucone reklamówki, jakby porządek mógł zamaskować chaos w środku. W łazience widzę kosz pełen prania. Pustą butelkę po płynie do mycia. Ręczniki, których nikt nie zmienił. Świąteczny dom, który wygląda jak po awanturze, zanim awantura się wydarzy.
A ona wciąż leży.
W pewnej chwili słyszę jej kroki. Myślę, iż przyszła pomóc. Że może jednak.
Wchodzi do kuchni, staje w drzwiach, patrzy na mnie, na garnki, na bałagan, na moje ręce w mące.
Mówi: „Ale ty jesteś nerwowy”.
I to zdanie sprawia, iż we mnie pęka tama.
Odwracam się do niej i mówię głośniej, niż chciałem: „Nerwowy? Ja jestem sam. W Wigilię. W naszym domu. Sam”.
Ona zaciska usta.
Mówi: „Nie rób ze mnie winnej. Ja po prostu nie mam na to przestrzeni”.
Ja odpowiadam: „A ja? Ja mam?”.
Wtedy ona patrzy na mnie i w jej oczach jest coś, czego nie potrafię nazwać. Zmęczenie. Może bunt. Może obojętność. Może coś, co rosło między nami długo, aż dziś rano wylało się na stół razem z mąką.
Ona mówi: „Ty zawsze chcesz, żeby było jak trzeba. A ja mam dość bycia jak trzeba”.
Stoję z tą łyżką w dłoni jak z rekwizytem w przedstawieniu, którego nie chcę grać.
Mówię ciszej: „To powiedz mi, czego ty chcesz. Ale powiedz prawdę”.
Ona milczy. Potem mówi, prawie szeptem: „Ja nie czuję już nic. Ani do tych świąt, ani do tego domu. Czasem nawet… do nas”.
W kuchni robi się nagle tak cicho, iż słyszę lodówkę, jakby oddychała. Słyszę swoje serce. Słyszę, jak kapusta bulgocze.
I nagle chaos przestaje być o bałaganie.
Chaos jest o tym, iż jesteśmy razem, ale osobno. Że ja próbuję zbudować święta jak mur, a ona stoi po drugiej stronie i już nie chce udawać, iż ten mur jest ciepłem.
Wtedy, w ten ranek 24 grudnia, rozumiem, iż mogę ugotować wszystko. Mogę posprzątać cały dom. Mogę zrobić stół idealny.
Tylko iż nie da się nakryć na stole miejsca dla miłości, jeżeli jej nie ma.
Patrzę na nią i mówię: „Jeśli nie chcesz pomagać w domu, to trudno. Ja zrobię. Ale jeżeli uciekasz ode mnie, to ja nie będę udawał, iż to tylko zmęczenie”.
Ona nie odpowiada od razu. Siada na krześle, tym pustym. Pierwszy raz dziś.
Po chwili mówi: „Ja nie uciekam. Ja zamarłam. Od dawna”.
Te słowa są straszne, bo brzmią prawdziwie. I bo nagle w mojej złości pojawia się coś jeszcze. Strach, iż ja przez miesiące, a może lata, zamiatałem pod dywan nie kurz, tylko pęknięcia.
Pytam: „I co teraz?”.
Ona odpowiada: „Nie wiem”.
A ja czuję, iż to „nie wiem” jest bardziej uczciwe niż wszystkie nasze „zaraz” i „jakoś to będzie”.
Wracam do garnków. Nie dlatego, iż wygrałem. Tylko dlatego, iż barszcz sam się nie zrobi, a rodzina przyjedzie niezależnie od tego, czy nasze małżeństwo jeszcze stoi.
Ona wstaje po kilku minutach. Nie mówi nic. Podchodzi do zlewu i zaczyna myć naczynia. Powoli, bez słów. Jak ktoś, kto nie wie, czy wraca, czy tylko odkłada na chwilę kapitulację.
Patrzę na jej dłonie w pianie i czuję, iż ta Wigilia już się zaczęła, choć jeszcze nie ma pierwszej gwiazdy.
Zaczęła się od prawdy, która boli bardziej niż chaos w kuchni.
Bo największy bałagan nie był na blacie.
Był między nami.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach:








