Wszyscy dookoła mówili:
— „To najpiękniejszy moment w życiu kobiety!”
— „Zobaczysz, jak bardzo ją pokochasz.”
Ale ja… nic nie czułam.
Nie było łez szczęścia. Nie było wzruszenia. Nie było tego magicznego „klik”, o którym tyle czytałam.
Była cisza. I pustka.
Wróciłam do domu, a wszyscy czekali z uśmiechami i balonami.
Rodzina, znajomi, sąsiedzi — wszyscy gratulowali.
A ja coraz bardziej czułam się jak oszustka.
Karmiłam ją. Przewijałam. Kołysałam.
Ale w środku miałam wrażenie, iż to nie moje dziecko.
Że jestem tylko kimś, kto ma odegrać rolę matki.
I robiłam to.
Bo tak trzeba.
Ale każda noc była walką — z własnymi myślami, z poczuciem winy, z pytaniem: „Czy jestem wybrakowana?”
Nie odważyłam się powiedzieć tego nikomu.
Bałam się, iż mnie ocenią.
Że powiedzą:
— „Jak możesz tak mówić?”
— „Tyle kobiet marzy o dziecku, a ty nie potrafisz być wdzięczna.”
Więc milczałam.
I coraz bardziej zanikałam w tej ciszy.
Pewnej nocy, kiedy moja córeczka płakała nieprzerwanie przez godzinę, usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać razem z nią.
Nie z bezsilności.
Z przerażenia, iż nie potrafię jej kochać tak, jak powinnam.
— „Co jeżeli już nigdy nie poczuję tej więzi?” — szeptałam w ciemności.
Dopiero wtedy, w najciemniejszym momencie, sięgnęłam po pomoc.
Psycholog powiedziała mi słowa, które uratowały mnie:
— „Nie jesteś złą matką. Jesteś zmęczona, wystraszona, przytłoczona. I to jest ludzkie. Miłość nie zawsze przychodzi od razu. Czasem trzeba ją zbudować.”
Minęły miesiące.
I w końcu, któregoś dnia, kiedy moja córeczka uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy, coś się we mnie poruszyło.
Nie jak eksplozja.
Nie jak filmowy moment.
Raczej jak cichy szept:
— „To moje dziecko. I jestem jej mamą.”
Dziś już wiem, iż bycie matką to nie stan – to proces.
I iż nie ma nic złego w tym, iż potrzebowałam czasu, by się w nim odnaleźć.