Pragnęliśmy dziecka przez lata, ale los nie chciał nam go dać w sposób biologiczny. Kiedy wreszcie adoptowaliśmy pięcioletniego Antosia, nasze życie wypełniło się miłością, nadzieją i troską. Pokój, który przygotowaliśmy dla niego, był jak z bajki – niebieskie ściany, łóżko z barierkami, regał pełen książeczek, kredki, miękkie pluszaki. To było jego miejsce. Jego bezpieczna przystań.
Wkrótce po adopcji zgodziłam się, by moja teściowa zamieszkała z nami na czas rekonwalescencji po operacji. Miała mieć do dyspozycji nasz pokój gościnny. Wszystko wydawało się w porządku – do dnia, gdy wróciliśmy wcześniej z weekendowego wyjazdu do moich rodziców.
Antoś wbiegł do swojego pokoju… i stanął jak wryty.
Zniknęły jego rysunki. Nie było pluszaków. Nie było jego łóżka. Na środku pokoju stało duże łoże z ciężką narzutą. Na ścianach – obrazy w złotych ramach. Kredens, kwiaty, świece. Teściowa siedziała w fotelu i popijała herbatę.
– Zrobiłam sobie tu swój azyl. Gościnny był za mały – powiedziała z uśmiechem. – A ten mały i tak ma jeszcze czas, żeby się przyzwyczaić.
Zamarłam.
Antoś stał obok mnie, zdezorientowany i przestraszony. I wtedy coś we mnie pękło.
Nie, nie mogłam krzyczeć. Ale spojrzałam jej w oczy i powiedziałam chłodno:
– Nie pozwolimy, byś zabrała mu to, czego i tak życie już go pozbawiło – poczucia, iż gdzieś jest jego miejsce.
Zadzwoniliśmy po firmę transportową jeszcze tego samego dnia. Pokój gościnny znów stał pusty – a następnego dnia… i cały dom. Teściowa dostała bilet w jedną stronę do swojej siostry. Z listem, w którym jasno napisaliśmy, iż nie miejsce czyni domem, tylko serce. A ona właśnie pokazała, iż w jej sercu nie ma miejsca dla naszego syna.
Antoś nie zrozumiał wszystkiego, ale widział, iż walczymy o niego. Przytulił się do mnie w nocy i wyszeptał:
– Dobrze, iż znowu mam swój pokój. I was.
To był koniec naszej gościnności. I początek nowej granicy:
Nasz dom należy do tych, którzy go szanują. A dziecko – adoptowane czy nie – to nie lokator do przestawienia. To nasza rodzina. Na zawsze.