Śnieg za oknem powoli pokrywał ziemię białym puchem, a ludzie mijający moje okno dźwigali torby pełne zakupów. Wigilia miała być za kilka dni, ale w moim domu panowała cisza i chłód. W lodówce stała tylko butelka mleka, a w szafce kilka suchych kromek chleba. Moje dzieci, które zawsze czekały na ten magiczny czas, tym razem zadawały pytania, na które nie miałam odpowiedzi.
– „Mamo, kiedy ubierzemy choinkę?” – zapytał Kamil, mój najmłodszy, patrząc na mnie z nadzieją.
Uśmiechnęłam się, choć czułam, jak w środku coś się we mnie łamie.
– „Niedługo, kochanie. Jeszcze chwilę.”
Ale prawda była inna. Nie było na co czekać. Nie miałam pieniędzy, by kupić choinkę, nie mówiąc już o prezentach czy jedzeniu na święta. Wszystko poszło na rachunki, a to, co zostało, ledwo wystarczało na codzienne potrzeby. Próbowałam prosić o pomoc, ale drzwi, do których zapukałam, zamykały się przede mną.
Najbardziej bolała mnie reakcja moich rodziców. Kiedy zadzwoniłam do nich, moja mama od razu przerwała mi w pół zdania.
– „Nie możemy ciągle ci pomagać, Marto. Masz swoje życie, a my mamy swoje. Musisz sobie jakoś poradzić.”
– „Ale mamo, to tylko na święta. Dzieci…” – próbowałam wyjaśnić, ale przerwała mi ostro.
– „Martuś, wszyscy mają ciężko. Nie możemy brać na siebie twoich problemów. Może powinnaś lepiej zarządzać pieniędzmi.”
Odkładając telefon, czułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Zawsze starałam się radzić sobie sama. Ale teraz byłam na krawędzi. Miałam wrażenie, iż zawiodłam swoje dzieci, iż nie jestem w stanie dać im choćby odrobiny euforii w tym szczególnym czasie.
Tej nocy, kiedy dzieci spały, usiadłam przy stole w kuchni i spojrzałam na ostatnie monety, które miałam w portfelu. Wiedziałam, iż nie wystarczy choćby na porządny obiad. Czułam się tak bezradna, jak jeszcze nigdy wcześniej. Czy tak miały wyglądać te święta? Głodne dzieci i łzy za zamkniętymi drzwiami?
Następnego dnia postanowiłam zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Poszłam do lokalnego ośrodka pomocy społecznej. Nie było to łatwe. Wstyd palił mnie od środka, ale kiedy myślałam o moich dzieciach, wiedziałam, iż muszę spróbować. Pracowniczka ośrodka spojrzała na mnie z troską, kiedy opowiedziałam jej swoją historię.
– „Nie jesteś sama, Marto” – powiedziała cicho. – „Zobaczymy, co możemy zrobić.”
Tamtego dnia wróciłam do domu z paczką jedzenia. Były tam makarony, puszki z konserwami, a choćby czekolada dla dzieci. Nie było to wiele, ale dla mnie to był cud. Po raz pierwszy od tygodni poczułam iskierkę nadziei.