Miała może ponad siedemdziesiąt lat, włosy splątane jakby od wiatru i oczy pełne takiego smutku, iż trudno było przejść obok obojętnie.
Podeszła do nas nieśmiało i powiedziała, iż została wyrzucona z mieszkania przez własnego syna, iż nie ma dokąd pójść, iż nie jadła od dwóch dni. Jej głos łamał się tak przekonująco, iż serce samo otwierało się jak drzwi w przeciągu.
Moja żona spojrzała na mnie, a ja na nią. Żadne z nas choćby nie pomyślało o tym, iż to może być kłamstwo. Widzieliśmy tylko bezradną, drobną staruszkę potrzebującą pomocy.
Zabraliśmy ją do domu.
Nakarmiliśmy, daliśmy jej ciepłe ubrania po mojej mamie, koce, herbatę z miodem. Słuchaliśmy jej historii, jak to syn alkoholik zabrał jej kartę bankową, jak sąsiedzi ją poniżali, jak nocowała na klatkach schodowych. Wzruszała się, płakała, dziękowała nam po sto razy.
Po dwóch dniach powiedziała nam, iż potrzebuje tylko jednej rzeczy – by dostać swoje mieszkanie z powrotem. Podobno musiała wpłacić „opłatę administracyjną”, żeby miasto jej je zwróciło. Pokazała jakieś papiery, niby urzędowe, z pieczątkami.
Były tak dobrze podrobione, iż uwierzyliśmy bez wahania.
Oddaliśmy jej całe nasze odłożone pieniądze – jedyne, które odkładaliśmy na wkład własny do mieszkania. Wierzyliśmy, iż robimy coś dobrego.
A ona… zniknęła.
Zabrała nasze pieniądze i już więcej jej nie zobaczyliśmy. Policja powiedziała nam potem, iż to oszustka, która od lat naciąga dobrych ludzi na litość. Krąży po mieście, wymyśla coraz to nowe historie, a za każdym razem ktoś się nabiera. Tym razem padło na nas.
Najpierw przyszła wściekłość. Potem wstyd. A później rozpacz – bo straciliśmy wszystko, co mieliśmy.
Ale największy ból powodowało to, iż ktoś wykorzystał naszą dobroć jak tanią słabość.
Przez wiele tygodni przysięgaliśmy sobie, iż nigdy więcej nikomu nie zaufamy. Że nikomu nie pomożemy, iż będziemy twardymi, nieufnymi ludźmi. Ale… to nie było w naszym charakterze.
Bo dobroć, choćby zraniona, nie umiera.
Pewnego dnia zobaczyłem młodego chłopaka na przystanku – bez rękawiczek, z rozdartym plecakiem, próbującego schować śpiwór przed deszczem. Nie wyglądał jak oszust. Wyglądał jak ktoś, kto po prostu nie ma gdzie się podziać.
Podszedłem. Dałem mu ciepłą herbatę z termosu i zapytałem, czy potrzebuje pomocy.
I wtedy zrozumiałem jedno:
Choć oszustka zabrała nam pieniądze, nie weźmie nam serca.
Nadal pomagamy. Może ostrożniej, może mądrzej, ale wciąż wierzymy, iż dobro wraca – choćby jeżeli wcześniej ktoś nim podeptał.












